— Proszę usiąść — mówi doktor Roboj głosem jak czarny syrop. — Fligler?
Człowiek w tweedowym garniturze wraca do oszklonych drzwi na werandę, otwiera lewe skrzydło i sprawdza zasuwki, dolną i górną. Następnie zamyka drzwi i przekręca klucz, który chowa do kieszeni. W drodze powrotnej muska Landsmana watowanym tweedowym ramieniem.
— Fligler — powtarza Landsman, delikatnie ciągnąc go za rękaw. — Pan też jest lekarzem?
Fligler odtrąca dłoń Landsmana i wyjmuje z kieszeni kartonik zapałek.
— Jeszcze jak — mówi bez przekonania. Odrywa zapałkę, pociera ją o draskę i zapaloną wkłada do główki fajki, wszystko jednym płynnym ruchem prawej dłoni. Podczas tej niewyszukanej sztuczki jego lewa dłoń zanurza się w kieszeni marynarki Landsmana, skąd wydobywa dwudziestkę dwójkę.
— Oto jaki pan ma problem — mówi mężczyzna, prezentując pistolet obecnym. — A teraz patrzymy na doktora.
Landsman posłusznie patrzy, jak Fligler unosi broń i przygląda się jej bacznym lekarskim okiem. Lecz zaraz potem gdzieś w jego głowie trzaskają drzwi, a następnie — przez jakieś pół sekundy — słychać dręczące brzęczenie tysiąca os, które wlatują mu do mózgu przez werandę lewego ucha.
30
Odzyskuje przytomność, leżąc na wznak, mając przed oczami rząd żelaznych czajników, które dyndają na drążku metr nad jego głową, równo rozwieszone na stalowych haczykach. W nozdrzach czuje niemal zapomnianą woń obozowej kuchni, kuchennego gazu, mydła, przypalonej cebuli, twardej wody oraz nikły zapach skrzynki ze sprzętem wędkarskim, po karku rozlewa mu się metaliczny chłód złych przeczuć. Znajduje się na długim kontuarze z nierdzewnej stali; ręce, skute na plecach, ugniatają mu kość krzyżową. Bosy, zaśliniony, gotów do oskubania, czeka, aż ktoś wepchnie mu w jamę brzuszną kawałek cytryny, a może i bujną gałązkę szałwii.
— Krążą o tobie różne zwariowane plotki — mówi. — Lecz o kanibalizmie jakoś nie słyszałem.
— Landsman, nie tknąłbym cię za żadne skarby — odpowiada Baronsztajn. — Nawet gdybym był najgłodniejszym człowiekiem na Alasce i podaliby mi ciebie na srebrnym półmisku. Nie przepadam za marynatami. — Siedzi po lewej stronie Landsmana na wysokim stołku, z dłońmi splecionymi pod rozłożystą czarną brodą.
Dziś jest w cywilu: ma na sobie nowe niebieskie dżinsy, flanelową koszulę, zapiętą prawie pod szyję, szeroki juchtowy pas z ciężką klamrą i czarne traperskie buty. Koszula jest na niego za duża, spodnie układają się sztywno niczym arkusz blachy. Gdyby nie kipa, wyglądałby jak chudy uczniak ze sztuczną brodą, przebrany za drwala w szkolnym przedstawieniu. Siedzi niczym na grzędzie, zahaczywszy obcasy o poprzeczkę stołka; podwinięte nogawki odsłaniają kilka cali bladej, chudej goleni.
— Kim jest ten żydek? — pyta żylasty olbrzym Roboj. Landsman wyciąga szyję i dostrzega, że lekarz — jeśli to faktycznie lekarz — przycupnął na stalowym stołku w głowach łóżka. Pod oczami ma worki ciemne jak smugi grafitu. Obok stoi pielęgniarz Fligler z laską przewieszoną przez ramię, wpatrzony w papierosa, który kona pod osłoną jego prawej dłoni (lewa jest złowróżbnie ukryta w kieszeni tweedowej marynarki). — Skąd go znasz?
Magnetyczny uchwyt na ścianie mieści całą kolekcję noży, tasaków, tłuczków i innych narzędzi, jakie sumienny szloser albo szef kuchni lubi mieć w zasięgu ręki.
— Ten żydek to szames nazwiskiem Landsman.
— Gliniarz? — pyta Roboj. Wygląda, jakby właśnie ugryzł czekoladkę z jakimś żrącym nadzieniem. — Nie ma żadnej odznaki. Fligler, on miał odznakę?
— Nie znalazłem żadnego śladu przynależności do organów ścigania.
— To dlatego, że kazałem zawiesić go w czynnościach — wyjaśnia Baronsztajn. — Prawda, panie śledczy?
— Ja tu będę zadawał pytania — mówi Landsman, usiłując ułożyć się wygodniej na skutych kajdankami rękach. — Jeśli łaska.
— Nie ma znaczenia, czy ma odznakę, czy nie — orzeka Fligler. — W tej okolicy odznaka znaczy mniej niż kozi bobek.
— Nie podoba mi się pański język, kolego Fligler — zwraca mu uwagę Baronsztajn. — Wydaje mi się, że już o tym wspominałem.
— Owszem, wspominałeś, ale mógłbym cię słuchać w nieskończoność — odpowiada Fligler.
Baronsztajn przeciągle patrzy na Fliglera. Gruczoły jadowe w zakamarkach jego mózgu pracują pełną parą.
— Obecny tu kolega Fligler był za tym, żeby cię zastrzelić, a ciało porzucić w lesie — zwraca się przyjaźnie do Landsmana, nie spuszczając wzroku z człowieka z bronią w kieszeni.
— Daleko w lesie — dodaje Fligler. — Ciekawe, jakie zwierzę zeżarłoby twoje ścierwo.
— Na tym polega pańska kuracja, doktorze? — pyta Landsman, wykręcając głowę jak najdalej do tyłu, by nawiązać z Robojem kontakt wzrokowy. — Nic dziwnego, że Mendel Szpilman tak szybko się stąd wypisał zeszłej wiosny.
Przez chwilę smakują mięso tej uwagi, oceniając jej aromat i wartość odżywczą. Baronsztajn pozwala, by jad jego wzroku zmąciła odrobina pretensji. „Miałeś tego żydka — mówi spojrzenie, które rzuca Robojowi — i pozwoliłeś mu się wymknąć”.
Pochyla się ku Landsmanowi ze swojego stołka. Jego głos jest złowieszczy i czuły, kwaśny oddech cuchnie skórką od sera, piętką chleba, fusami z dna filiżanki.
— Co ty tu robisz, kolego Landsman, na tym odludziu, tak daleko od domu?
Robi wrażenie autentycznie zaintrygowanego. Ten Żyd, myśli Landsman, naprawdę pragnie informacji i być może tylko na takie pragnienia sobie pozwala.
— Mógłbym cię zapytać o to samo — odpowiada Landsman, myśląc, że może Baronsztajn nie ma z tym miejscem nic wspólnego, że może jest tylko gościem, tak jak on. Może szedł tą samą ścieżką po śladach Mendla Szpilmana, próbując znaleźć punkt, w którym syn rabina napotkał cień, który go zabił. — Co to za miejsce, internat dla zbłąkanych wierzbowerów? Kim są te typy? A propos, nie dopiąłeś paska.
Palce Baronsztajna odruchowo wędrują ku spodniom, jednak po chwili prawnik rozluźnia się, rozsiada swobodniej i wykrzywia twarz, udając uśmiech.
— Kto wie, że tu jesteś? — pyta. — Oprócz tego pilota?
Landsmana przeszywa ukłucie lęku o Rocky’ego Kitkę, który przeleciał do góry nogami przez życie, nie będąc tego świadomym. Landsman niewiele wie o Żydach z Peril Strait, ale chyba mogą ostro się dobrać do pilota z buszu.
— Jakiego pilota? — pyta.
— Myślę, że musimy założyć najgorsze — oświadcza doktor Roboj. — Nasz obiekt został zdekonspirowany.
— Za wiele czasu spędzasz z tymi ludźmi — mówi Baronsztajn. — Zacząłeś gadać tak jak oni. — Nie odrywając wzroku od Landsmana, odpina pasek i przewleka go przez pominiętą szlufkę. — Możesz mieć rację, Roboj. — Zaciąga pasek i zapina klamrę z wyraźnie cierpiętniczą miną. — Ale mogę się założyć, że Landsman nic nikomu nie powiedział. Nawet swemu tłustemu indiańskiemu partnerowi. Landsman wyrwał się jak filip z konopi, bez wsparcia, i dobrze o tym wie. Nie ma uprawnień, nie ma władzy, nawet odznaki nie ma. Nie powiedział nikomu, że wybiera się do Indianerlandów, bo przede wszystkim się bał, że ktoś zechce wybić mu to z głowy. Albo, co gorsza, zabronić. Że ktoś powie, że jego osąd jest zmącony żądzą zemsty za śmierć siostry.
Brwi Roboja załamują się nad nosem niczym dwie niespokojne ręce.
— Siostry? — pyta. — Jakiej siostry?
— Mam rację, Landsman?
— Baronsztajn, przykro mi, nie mogę powiedzieć nic, co by cię uspokoiło. Ale przed wyjazdem szczegółowo opisałem wszystko, co wiem o tobie i tej operacji.