Usiłując usiąść, Landsman odkrywa, iż ramię boli go dlatego, że ktoś był uprzejmy przykuć mu lewy nadgarstek do stalowej nogi pryczy, on zaś rzucał się i przewracał w niespokojnym śnie z ręką wyciągniętą nad głowę, poddając swój bark brutalnym ćwiczeniom chiropraktycznym. Ta sama dobra dusza troskliwie ściągnęła zeń spodnie, koszulę i marynarkę, po raz kolejny degradując go do roli faceta w samych gaciach.
Zwija się w kłębek w głowach pryczy, po czym schodzi tyłem z materaca i kuca na podłodze. Teraz lewa ręka zwisa pod naturalnym kątem, a skuta dłoń leży na podłodze. Podłoga jest żółta, pokryta linoleum barwy zużytego papierosowego filtra, i zimna niczym lekarski stetoskop. Zdobi ją spora kolekcja kłębów i kłaczków kurzu oraz skrzydlata plama smaru czarnego jak mucha plujka. Ściany z pustaków pomalowano grubą warstwą błyszczącej, chemicznie niebieskiej farby; tuż przy głowie Landsmana, na wąskiej kresce zaprawy między dwiema cegłami, widnieją maleńkie literki, napisane znajomą ręką: TA CELA DZIĘKI UPRZEJMOŚCI I SZCZODROŚCI NEALA I RISY NUDELMANÓW SHORT HILLS NEW JERSEY. Landsman najpierw ma ochotę się roześmiać, lecz ucieszny napis, zrobiony przez siostrę w miejscu takim jak to, sprawia, że włos jeży mu się na karku.
Poza łóżkiem jedyny element wyposażenia to metalowy kosz na śmieci przy drzwiach. Kosz jest dziecinny, niebiesko-żółty, z rysunkiem Psa Kłapisza, baraszkującego wśród stokrotek. Landsman długo się weń wpatruje, właściwie nie myśląc o niczym. Myśli o dziecięcych śmieciach i rysunkowych psach, o niejasnym niepokoju, który zawsze budził w nim Pluto, pies będący własnością myszy, o horrorze codziennych mutacji Goofy’ego. Umysł ma zmącony niewidzialnym gazem, spalinami z autobusu, który stoi pośrodku jego mózgu z włączonym silnikiem.
Trwa w kucki jeszcze kilka minut, zbierając siły niczym żebrak rozsypane na chodniku monety, po czym przeciąga pryczę do drzwi i siada na niej. Dziko i metodycznie zaczyna kopać w blachę gołymi piętami. Drzwi, stalowe i puste w środku, wydają grzmiący odgłos, co sprawia mu pewną przyjemność, która jednakże po chwili się przykrzy. Następnie Landsman próbuje wielokrotnych okrzyków: „Pomocy! Jestem ranny! Krew mi leci!” Wrzeszczy do zachrypnięcia, kopie, aż stopy mu puchną. W końcu się męczy. Musi oddać mocz. Natychmiast. Patrzy na kosz i na drzwi. Może to resztki narkotyku w organizmie, a może nienawiść, jaką wzbudza w nim klitka, w której jego siostra spędziła ostatnią noc w życiu, oraz ludzie, którzy przykuli go tutaj w samej bieliźnie. Może wściekłe wrzaski rozbudziły w nim rzeczywistą wściekłość. Ale na myśl, że miałby sikać do kosza z Psem Kłapiszem, Landsmana ogarnia furia.
Wlecze łóżko do okna i z chrzęstem odgarnia żaluzje. Szyba jest z marszczonego szkła: falujący, szarozielony świat, osadzony w ciężkiej stalowej ramie. Kiedyś — chyba nawet niedawno — była tu zasuwka, ale troskliwi gospodarze ją usunęli. Teraz jest tylko jeden sposób, by otworzyć okno. Landsman wraca po kosz na śmieci, wlokąc za sobą pryczę niczym symbol zniewolenia. Podnosi kosz, celuje i wali z całej siły w sfalowaną wysoką szybę. Kosz odbija się i trafia Landsmana w sam środek czoła. Landsman drugi raz tego dnia czuje smak krwi, która cienką strużką spływa mu po policzku do kącika ust.
— Kłapisz, ty draniu — mówi.
Dopycha pryczę do ściany i wolną ręką ściąga materac z metalowej ramy. Odstawia go pod drugą ścianę, chwyta ramę pryczy i mocno uginając kolana, odrywa ją od ziemi. Przez chwilę chwieje się i zatacza pod ciężarem, wprawdzie niewielkim, lecz wystawiającym na próbę jego nadwątlone siły. Jednak wreszcie cofa się o krok, bierze rozmach i opuszczając głowę, wali ramą w okno. Jego oślepiony wzrok rejestruje nagły rozbłysk zielonego trawnika, strzępy mgły, drzewa, wrony, zawisłe w powietrzu szerszenie szklanych odłamków, metaliczną szarość wód cieśniny, jaskrawobiały wodolot z czerwonym paskiem. Po czym rama pryczy wyrywa mu się z uchwytu i przez kły wybitej szyby daje susa w jaśniejący poranek.
W szkole Landsman otrzymywał z fizyki dobre oceny. Mechanika Newtona, ciała w ruchu i w spoczynku, akcje i reakcje, grawitacja i masa miały dlań więcej sensu niż wszystko, czego poza tym próbowano go nauczyć. Na przykład bliska mu była idea pędu i skłonność ciała w ruchu do kontynuowania owego ruchu. Więc nawet niespecjalnie się dziwi, że rama pryczy nie poprzestaje na roztrzaskaniu okna. Czuje ostre, bolesne szarpnięcie w stawie barkowym, po czym ogarnia go ta sama bezimienna emocja co wówczas, gdy rzucił się do jadącej limuzyny pani Szpilman: nagła świadomość — jakby odwrotność satori — że popełnia fatalny, zgoła śmiertelny błąd.
Lecz oto sprawdza się Landsmanowe szczęście: ląduje na kupie śniegu. To ukradkowa, uparta zaspa, skryta głęboko w cieniu północnej ściany baraku. Jedyny śnieg na całym terenie, a Landsman musiał upaść akurat tutaj. Wali o ziemię, aż dzwonią mu zęby; każdy ząb odzywa się własnym, czystym tonem, a wstrząśnięty tyłek załatwia swój newtonowski interes z pozostałymi częściami jego szkieletu.
Landsman podnosi głowę. Na karku czuje lodowaty powiew i po raz pierwszy od chwili, gdy zerwał się do lotu, zauważa, że zmarzł na kość. Wstaje, wciąż słysząc kurant w szczękach. Śnieg pali go w plecy jak chlaśnięcia bicza. Ciężka rama ciągnie go w dół i w lewo, wręcz zaprasza, by znów usiąść na śniegu, zatopić się, zanurzyć obolałą głowę w zimnej, czystej zaspie. Zamknąć oczy. Odpocząć.
Wtem za budynkiem rozlega się miękkie szuranie, jakby ktoś zacierał dwiema gumkami swoje ślady. Kroki są nierówne: na przemian podskok i cięższe stąpnięcie człowieka chromego. Landsman z wysiłkiem dźwiga ramę pryczy, opiera się plecami o betonową ścianę budynku, a gdy zza rogu wyłania się traperski but i tweedowy mankiet nogawki, jak najmocniej pcha przed siebie metalowy prostokąt. Ostry kant uderza wychodzącego zza rogu Fliglera prosto w twarz. Jego czoło i policzki obejmuje czerwona dłoń krwi, laska wzlatuje w powietrze i stuka o chodnik z dźwiękiem marimby. Prycza, jak gdyby niezdolna żyć samodzielnie, ciągnie Landsmana za sobą i wszyscy walą się na kupę. Woń krwi wypełnia nozdrza Landsmana, który podrywa się niezdarnie i wolną ręką wyrywa szolema z bezwładnych palców Fliglera.
Unosi automat i z pewnym trudem opiera się czarnej chęci zastrzelenia faceta na miejscu. Następnie zerka na główny budynek, odległy o jakieś dwieście metrów, gdzie za oszklonymi drzwiami szybko poruszają się czarne sylwetki. Nagle drzwi otwierają się gwałtownie i przejście wypełniają rozdziawione gęby rosłych młodych żydków w garniturach. Co za młodzieńcza zdolność dziwienia się światu, myśli Landsman, mierząc do nich z pistoletu. Młodzieńcy uchylają się i rozstępują, a w powstałej luce ukazuje się wysoki, szczupły, jasnowłosy mężczyzna. To nowy nabytek, prosto z ładowni czystego, białego wodolotu. Włosy ma naprawdę nadzwyczajne, rozbłysk słońca na arkuszu stalowej blachy, sweter w pingwiny, luźne sztruksowe spodnie. Przez chwilę patrzy na Landsmana, marszcząc brwi, wyraźnie zmieszany. Jednak zanim Landsman zdąży wycelować, ktoś zaraz odciąga tamtego z linii strzału.
Kajdanki wrzynają się Landsmanowi w nadgarstek, ostra krawędź obciera mu skórę. Landsman kieruje lufę ku lewej dłoni, ostrożnie oddaje jeden strzał. Kajdanki zwisają luźno niczym bransoleta. Landsman z łagodnym smutkiem układa pryczę na ziemi jak ciało nieudolnego, lecz wiernego sługi, który poświęcił rodzinie Landsmanów wiele lat życia, a następnie pędem rusza w stronę lasu, ku przecince między drzewami. W pogoń za nim rzuca się ze dwudziestu zdrowych, młodych Żydów, którzy krzyczą, przeklinają, wydają polecenia. Przez pierwszą minutę Landsman się spodziewa, że jego mózg przeszyje błyskawica kuli, że polegnie przy wtórze jej nieśpiesznego gromu. Jednak nic się nie dzieje: chłopcy musieli dostać rozkaz, by nie strzelać.