Выбрать главу

„On przede wszystkim nie życzy sobie bałaganu”.

Wpada na leśny trakt, gładki i dobrze utrzymany, oznakowany czerwonymi światłami odblaskowymi na metalowych tyczkach. Przypomina sobie widzianą z samolotu, odległą plamę zieleni za lasem, upstrzoną płatami śniegu. Domyśla się, że szlak tam prowadzi. Tak czy inaczej, dokądś prowadzi na pewno.

Landsman biegnie przez las. Gruba warstwa igieł tłumi dudnienie jego bosych pięt. Niemal widać, jak ciepło opuszcza jego ciało i ciągnie się za nim migotliwą falą. W ustach Landsman czuje niesmak, jakby wspomnienie krwi Fliglera. Zerwane kajdanki dyndają na ręce, podzwaniając cicho. Gdzieś w oddali dzięcioł bezrozumnie wali łbem w pień drzewa. Rozum Landsmana również się przeciąża; kombinuje, kim są ci ludzie i czym się zajmują. Kulawy profesorek, któremu Landsman zabrał TEC-a-9. Wielki doktor o betonowym czole. Cela w opuszczonym baraku. Klinika odwykowa, która wcale nią nie jest. Dziarscy młodzieńcy, czekający nie wiadomo na co. Złoty chłopak w swetrze w pingwiny, który nie znosi bałaganu.

Tymczasem inny sektor mózgu Landsmana gorączkowo ocenia temperaturę powietrza — 4-5°C — próbując na tej podstawie obliczyć (lub przywołać z dawno widzianej tabeli), kiedy żydowski gliniarz w samych gaciach umrze na wychłodzenie organizmu. Lecz narząd ten to jedna wielka ruina, ogłupiała i przyćmiona narkotykiem, a jego komórki mówią mu jedynie, że ma biec i nie ustawać w biegu.

Las nagle się kończy i oczom Landsmana ukazuje się hangar z blachy falistej, bez okien, kryty plastikowym dachem. Pod ścianą, niczym pomarszczone jądra, tkwią skulone dwa zbiorniki z propanem. Wiatr jest tu silniejszy i Landsman ma wrażenie, że ktoś leje mu wrzątek na gołe ciało. Okrąża hangar stojący na skraju rozległego, jałowego ścierniska. W oddali, rozmyty w kłębach mgły, ciągnie się pas zielonej trawy. Wzdłuż ścierniska prowadzi z hangaru żwirowa droga, która po około pięćdziesięciu metrach się rozwidla. Jedna jej odnoga skręca na wschód, ku owemu pasowi zieleni, druga biegnie prosto i znika w ciemnym zagajniku. Landsman odwraca się w stronę hangaru. Wielkie wrota na rolkach odsuwają się z głuchym łomotem. Sprzęt chłodniczy w częściach, zagadkowe kawałki maszynerii, pod ścianą w głębi arabskie pismo z odcinków czarnego gumowego węża. Oraz tuż przy drzwiach elektryczny trzykołowy wózek, tak zwany zumzum (po telefonach komórkowych marki Szojfer to drugi produkt eksportowy Okręgu). Ten egzemplarz ma dodatkowo platformę, przykrytą zabłoconą płachtą z czarnej gumy.

Landsman wdrapuje się za kierownicę. Tyłek mu zamarza, znad Jukonu wieje lodowaty wiatr, lecz winylowe siodełko zumzuma jest jeszcze zimniejsze. Landsman kciukiem uruchamia stacyjkę i naciska pedał. Słychać stuknięcie i pojazd z warkotem przekładni powoli toczy się ku rozwidleniu dróg. Landsman waha się przez chwilę — las czy ów cichy pas zielonych traw, znikający we mgle jak obietnica spokoju? — a następnie wciska gaz do dechy.

Pod samym lasem ogląda się przez ramię; zza hangaru, bryzgając żwirem na zakręcie, wynurza się pędem wielki, czarny ford caudillo, pełen żydków z Peril Strait. Landsman nie ma pojęcia, skąd ani w jaki sposób się tu wziął — z samolotu nie widział żadnych samochodów. Na razie ford jest pięćset metrów za nim, lecz odległość ta błyskawicznie się zmniejsza.

Żwir ustępuje ubitej ziemi. Trakt wije się wśród dostojnych sitkańskich świerków, smukłych i tajemniczych. Za drzewami miga wysoki płot z siatki, zwieńczony lśniącymi wesoło zwojami drutu kolczastego. W siatkę wplecione są zielone plastikowe listwy, jednak gdzieniegdzie pojawia się luka. Landsman dostrzega kolejny stalowy hangar, plac, słupy, poprzeczki, splecione kable. Ogromną ramę z naciągniętą siatką maskującą, rozdęte kłęby drutu kolczastego, zwisające liny. Czyżby obiekt sportowy, terapeutyczne boisko dla dochodzących do zdrowia pacjentów? No jasne, a faceci w caudillo chcą po prostu podrzucić Landsmanowi spodnie.

Już tylko dwieście metrów dzieli od niego czarny samochód. Pasażer z przodu otwiera okno i wychyla się przez drzwi, jedną ręką dla równowagi trzymając się bagażnika na dachu. Druga ręka, zauważa Landsman, szykuje się do oddania strzału. To młody, brodaty, krótko ostrzyżony blondyn w czarnym garniturze i spokojnym krawacie w stylu Roboja. Nieśpiesznie, uwzględniając kurczący się dystans, mierzy do Landsmana z pistoletu. Jego dłoń rozkwita eksplozją i tył zumzuma pęka z trzaskiem, sypiąc odłamkami włókna szklanego. Z ust Landsmana wyrywa się okrzyk, stopa zwalnia pedał gazu. To by było na tyle, jeśli chodzi o niechęć do bałaganu.

Pojazd z rozpędu przejeżdża jeszcze dwa-trzy metry i staje. Młodzieniec w oknie caudillo unosi broń i ocenia skutki strzału. Wyszczerbiona dziura w karoserii z włókna szklanego to pewnie zawód dla biednego chłopaka, ale może pociesza go fakt, że ruchomy cel właśnie przestał się poruszać. Następny strzał będzie już znacznie łatwiejszy. Młodzieniec opuszcza rękę powoli, z ostentacyjną, wręcz okrutną cierpliwością. Jego ostrożność i oszczędny stosunek do amunicji znamionują, zdaniem Landsmana, rygorystyczny trening i godne sportowca pojmowanie wieczności.

W sercu Landsmana, niczym wspomnienie flagi, łopocze kapitulacja. W żaden sposób nie zdoła umknąć fordowi, nie w autku, które w dobry dzień wyciąga góra dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę. Ciepły koc, być może kubek gorącej herbaty — to wystarczy jako rekompensata za klęskę. Caudillo nadjeżdża pędem, po czym hamuje w deszczu zeschłych igieł. Troje drzwi otwiera się z rozmachem i z auta wysiada trzech mężczyzn, zwalistych młodych żydków w źle uszytych garniturach i butach czarnych jak meteoryty. Ich wycelowane w Landsmana automaty wręcz wibrują, jakby tkwiły w nich owady albo żyroskopy. Goryle z trudem nad nimi panują, mimo że to twardzi zawodnicy — rozwiane krawaty, brody schludnie przystrzyżone przy samej żuchwie, szydełkowe jarmułki wielkości spodków.

Tylne drzwi forda od strony Landsmana pozostają szczelnie zamknięte. Majaczy za nimi sylwetka czwartego mężczyzny. Twardziele w garniturach i solennych fryzurach są coraz bliżej.

Landsman prostuje się i podnosi ręce.

— Jesteście klonami, prawda? — pyta, gdy go otaczają. — Na końcu filmu zawsze się okazuje, że wszystkiemu winne są klony.

— Stul pysk — mówi najbliższy twardziel po amerykańsku, więc Landsman posłusznie milknie. Wtem dolatuje go dźwięk, jakby ktoś rwał na części coś włóknistego i ciastowatego zarazem. Po oczach twardzieli Landsman poznaje, że oni również go słyszą. Równomierny łoskot — arkusz papieru schwytany w łopatki wentylatora — robi się ostrzejszy i wyraźniejszy, potężnieje, ujawniając kolejne warstwy: suchy starczy kaszel, szczęk klucza francuskiego na zimnej betonowej posadzce, pierdzenie przekłutego balonika, który leci przez salon i przewraca lampę. Za drzewami, podskakując i zataczając się niczym trzmiel, ukazuje się światło i nagle Landsman już wie, co to jest.

— Dick — mówi po prostu i nie bez zachwytu. Głębokie drżenie przenika go do szpiku kości. Światło to sześciowoltowy reflektor o mocy mniej więcej dużej latarki, niewyraźnie migoczący w półmroku świerkowego lasu, silnik zaś, który pcha go ku grupie Żydów, to V-Twin, robiony wyłącznie na zamówienie. Wyraźnie słychać podskoki przedniego widelca na nierównościach drogi.

— Niech go szlag trafi — mamrocze jeden z twardzieli. — I jego pierdolony motor-zabawkę.

Landsman słyszał różne historie o inspektorze Williem Dicku, a zwłaszcza o jego motocyklu. Niektórzy mówią, że maszynę wykonano dla milionera z Bombaju mniej niż średniej postury, inni, że był to prezent na trzynaste urodziny księcia Walii, jeszcze inni, że należała do karła akrobaty w jakimś cyrku w Teksasie, Alabamie czy podobnie egzotycznym miejscu. Na pierwszy rzut oka to typowy royal enfield crusader z 1961 roku — metaliczna szarość błyszczy w promieniach słońca, olśniewające chromy są pieczołowicie utrzymane. Dopiero gdy się do niego zbliżyć lub porównać go z normalnym motocyklem, widać, że zbudowano go w skali 2:3. Albowiem Willie Dick, choć całkowicie dojrzały i liczący lat trzydzieści siedem, ma zaledwie metr czterdzieści wzrostu.