Выбрать главу

Rozlega się szczęk kluczy, po czym indiański posterunkowy z rozmachem otwiera drzwi. Za jego plecami stoi Miśko Szemec. Ubrany jest jak na trekking w głąb buszu: dżinsy, flanelowa koszula, pionierki, szarobrązowa kamizelka wędkarska, wyposażona w siedemdziesiąt dwie kieszenie, kieszonki i kieszoneczki. Na pierwszy rzut oka Miśko przypomina typowego, choć raczej dużego alaskańskiego turystę. Odznaka gracza w polo na koszuli jest ledwie widoczna, za to zwykłą, dyskretną jarmułkę zastąpiło ogromne, haftowane nakrycie głowy w kształcie walca, skarlały fez. Miśko zawsze przesadza z żydostwem, kiedy wybiera się do Indianerlandów. Z tej odległości Landsman nie bardzo widzi, ale Miśko zapewne ma też spinki do mankietów z gwiazdą Dawida.

— Przykro mi — mruczy Landsman. — Wiem, że zawsze mi przykro, ale tym razem, wierz mi, przykrzej już być nie może.

— To się jeszcze zobaczy — mówi Miśko. — Zbieraj się, on chce się z nami widzieć.

— Kto?

— Cesarz Francuzów.

Landsman wstaje z łóżka, podchodzi do zlewu i ochlapuje wodą twarz.

— Zwalniacie mnie? — już w drzwiach pyta Indianina. — Mogę iść?

— Jest pan wolnym człowiekiem — odpowiada posterunkowy.

— Akurat — mówi Landsman.

33

Z okna narożnego gabinetu inspektora Dicka na parterze posterunku w St Cyril roztacza się piękny widok na parking. Sześć pojemników na śmieci, opancerzonych i okratowanych przeciw niedźwiedziom niczym żelazne dziewice. Za nimi podalpejska łąka, za nią ośnieżony mur getta, by trzymać Żydów na dystans. Za biurkiem Dick, rozwalony w fotelu w skali 2:3, zaplótłszy ręce na piersiach, gapi się w dwuskrzydłowe okno. Nie patrzy na góry ani upstrzoną kłaczkami mgły łąkę, szarozieloną w świetle zmierzchu, ani nawet na pancerne śmietniki. Nie, jego wzrok zatrzymuje się na parkingu, na motocyklu Royal Enfield Crusader z 1961 roku. Landsman rozpoznaje ten wyraz twarzy — to mina towarzysząca uczuciu, z którym on, Landsman, patrzy na swój chevelle super sport lub na Binę Gelbfisz, mina człowieka, który wie, że urodził się w niewłaściwym świecie, że na pewno popełniono jakiś błąd, bo to nie jest miejsce dla niego. Co jakiś czas, niczym latawiec na drucie, serce jego zahacza o coś, co jest obietnicą domu lub podpowiada, jak tam trafić. Na przykład o amerykański samochód, wyprodukowany, kiedy on, Landsman, był jeszcze małym chłopcem, albo motocykl, niegdyś należący do przyszłego króla Anglii, albo twarz kobiety, bardziej od niego zasługującej na miłość.

— Mam nadzieję, że jesteś już ubrany — mówi Dick, nadal patrząc w okno. Tęskny płomyk w jego oczach gaśnie, a twarz traci wszelki wyraz. — Bo widziałem w tym lesie takie rzeczy… Chryste, kurwa, prawie musiałem spalić swoją niedźwiedzią skórę. — Wzdryga się przesadnie. — Lud Tlingitów nie płaci mi aż tyle, żebym musiał cię oglądać w samych gaciach.

— Lud Tlingitów — powtarza Miśko Szemec, wymawiając te słowa, jakby to był słynny przekręt lub domniemane położenie Atlantydy. Na tle mebli w biurze Dicka jego masywne ciało robi przytłaczające wrażenie. — To oni płacą tu pensje? Bo Mejer właśnie mi mówił, że niewykluczone, że robi to całkiem ktoś inny.

Dick odwraca się leniwie i unosi kącik górnej wargi, obnażając kły i siekacze.

— Żydek Johnny — mówi. — Coś takiego, no, no. Czapeczka i w ogóle. Podobno ostatnio bez oporów udzielałeś błogosławieństwa filipińskim pączkom.

— Wal się, Dick, ty antysemicki karle.

— Sam się wal, Johnny, ze swoimi zasranymi insynuacjami co do mojej uczciwości jako funkcjonariusza.

Miśko barwnym, choć nieco drewnianym narzeczem Tlingitów wyraża życzenie, by pewnego dnia ujrzeć Dicka zdychającego bez butów na śniegu.

— Idź się zeszczaj w ocean — mówi Dick nienagannym żydowskim.

Podchodzą do siebie i duży człowiek bierze małego w ramiona. Walą się po plecach, szukając gruźliczych plam na swej powoli obumierającej przyjaźni, niczym bęben sondując głębię odwiecznej wrogości. W tragicznym roku, poprzedzającym dezercję Miśka na żydowską stronę, zanim jego matkę zmiażdżyła szalejąca ciężarówka pełna rozjuszonych Żydów, młody Johnny Niedźwiedź odkrył koszykówkę oraz Wilfreda Dicka, który wówczas miał niespełna sto trzydzieści centymetrów wzrostu. Była to nienawiść od pierwszego wejrzenia, wielka i romantyczna, która u trzynastoletnich chłopców nie da się odróżnić od miłości i bywa najbliższym miłości uczuciem, do jakiego są zdolni.

— Johnny Niedźwiedź — mówi Dick. — Ty wielki żydu, ja pierdolę.

Miśko wzrusza ramionami, pocierając kark z głupią miną, jakby wciąż był trzynastoletnim rozgrywającym, któremu właśnie mały, paskudny gnojek przeleciał przed nosem w drodze do kosza.

— Cześć, Willy D.

— Siadaj, tłusty skurwysynu — rzuca Dick. — I ty, Landsman, posadź to swoje piegowate dupsko.

Miśko szczerzy zęby i wszyscy siadają, Dick po jednej stronie biurka, żydowscy gliniarze po drugiej. Dwa fotele dla interesantów są standardowej wielkości, podobnie jak regały i reszta wyposażenia, z wyjątkiem biurka i fotela Dicka. Efekt jest lekko mdlący, jak w lunaparku. A może to kolejny objaw odstawienia alkoholu? Dick wyciąga czarne cygaretki i podsuwa Landsmanowi popielniczkę. Następnie odchyla się w fotelu i kładzie nogi na biurku. Podwinięte rękawy jego wełnianej koszuli obnażają brązowe, żylaste przedramiona, spod rozpiętego kołnierzyka wyzierają kręcone siwe włoski, szykowne ciemne okulary tkwią w kieszonce.

— Iluż to ludzi oglądałbym w tej chwili znacznie chętniej — mówi. — Dosłownie miliony.

— To zamknij, kurwa, oczy — sugeruje Miśko.

Dick stosuje się do podpowiedzi. Powieki ma ciemne i lśniące, jakby podsinione.

— Landsman — pyta, niby to rozkoszując się ślepotą. — Podobał ci się pokój?

— Pościel trochę za mocno pachniała wodą lawendową — odpowiada Landsman. — Poza tym naprawdę nie mogę się skarżyć.

Dick otwiera oczy.

— Tak się szczęśliwie złożyło, że jako funkcjonariusz organów ścigania w tym rezerwacie nie miałem przez ostatnie lata zbyt wiele do czynienia z Żydami — zaczyna. — Aha, i zanim któryś z was dostanie dupościsku z powodu mego domniemanego antysemityzmu, zastrzegam się od razu, że gówno mnie obchodzi, czy obrażę wasze świniofobne dupy, czy nie, chociaż po zastanowieniu właściwie mam nadzieję, że jednak tak. Jak tu obecny tłuścioch doskonale wie, a przynajmniej powinien wiedzieć, nienawidzę wszystkich równo i bez wyjątku, niezależnie od wyznania i DNA.

— Rozumie się — mówi Miśko.

— Czujemy to samo w stosunku do ciebie — uzupełnia Landsman.

— Rzecz w tym, że Żydzi wciskają kit. Tysiące laminowanych warstw polityki i kitu, wypucowanych na wysoki połysk. Dlatego kiedy mniemany doktor Roboj — którego kwalifikacje, a propos, są bezsporne, lecz trochę upaprane w gównie — opowiada, jak to się stało, że zasuwałeś drogą w samej bieliźnie, a jakiś żydowski kowboj walił do ciebie z okna samochodu, to ja wierzę dokładnie w chuj koma dwa procent tej opowieści.

Landsman próbuje wyjaśniać, ale Dick unosi dziewczęcą dłoń o czystych i lśniących paznokciach.

— Pozwólcie, że skończę. Ci panowie… nie, Johnny, oni mi nie płacą, pierdolę cię najuprzejmiej. Lecz dzięki wpływom, których nie jest mi dane znać i których nie mam najmniejszej ochoty rozważać, przyjaciele tych panów — Tlingici — są moimi pracodawcami, a konkretnie, zasiadają w radzie, która mnie zatrudnia. Więc gdyby nasi plemienni mędrcy dali mi do zrozumienia, że nie byłoby źle, gdybym zapudłował twojego partnera pod zarzutem wtargnięcia na teren prywatny oraz włamania, o prowadzeniu nielegalnego śledztwa nie wspominając, to musiałbym to zrobić. Żydowskie wiewióry w Peril Strait, a wiedzcie, że mówię to z prawdziwym bólem, to są, na dobre i na złe, moje, kurwa, wiewióry. Więc ich ośrodek, dopóki go zajmują, pozostaje pod pełną ochroną i opieką organów ścigania plemienia Tlingitów. I to, kurwa, mimo faktu, że kiedy już zadałem sobie niemały trud, żeby uratować twego piegowatego fiuta, Landsman, i przywlokłem cię tutaj i zakwaterowałem na koszt państwa, to ci Żydzi całkiem przestali się tobą interesować.