— Ten to dopiero ma słowotok — mówi Landsman do Miśka i zwracając się do Dicka, dodaje: — Jest tu taki lekarz, naprawdę powinieneś do niego pójść.
— Ale chociaż naprawdę ogromnie chciałbym odesłać cię z powrotem, żeby twoja eksżona wyrwała ci nogi z dupy — rozkręca się Dick — to żebym nie wiem jak próbował, naprawdę nie mogę cię zwolnić, nie zadając ci jednego jedynego pytania, mimo że wiem, iż obaj jesteście poniekąd Żydami i każda udzielona przez was odpowiedź to kolejna warstwa kitu, który już teraz mnie razi swoim żydowskim połyskiem.
Pytanie, kiedy Dick w końcu je zadaje, brzmi twardo i metalicznie. Nie ma śladu po prześmiewkach i krasomówstwie.
— Czy chodzi o zabójstwo?
— Tak — odpowiada Landsman.
W tej samej chwili Miśko mówi:
— Oficjalnie nie.
— Dwa — zagłusza go Landsman. — Dwa, Miśko. Moim zdaniem, Naomi też załatwili.
— Naomi? — zdumiewa się Miśko. — Mejer, kurwa, co tu jest grane?
Więc Landsman opowiada wszystko od początku, nie opuszczając żadnego istotnego szczegółu, od chwili, gdy usłyszał pukanie do drzwi pokoju w Zamenhofie, do rozmowy z panią Szpilman, od córki sprzedawcy ciast, która skierowała go do kontroli lotów, do obecności Ariego Baronsztajna w Peril Strait.
— Po hebrajsku? — pyta Miśko. — Meksykanie mówiący po hebrajsku?
— Tak mi to właśnie brzmiało — mówi Landsman. — I nie był to hebrajski z synagogi. — Landsman zna hebrajski ze słyszenia. Ale język, który zna, to język tradycji, którą jego przodkowie ocalili przez tysiąclecia wygnania w Europie, język tłusty i słony jak kawałek wędzonej ryby, przesiąknięty silnym aromatem żydowskiego. Tamten hebrajski nie jest do rozmów między ludźmi, on służy tylko do mówienia z Bogiem. Natomiast język, który Landsman słyszał w Peril Strait — jeśli to faktycznie był hebrajski — to nie był stary język solonych śledzi, lecz jakiś kanciasty dialekt, alkaliczny i kamienny, podobny do tego, który przywieźli syjoniści po klęsce 1948 roku. Ci twardzi pustynni Żydzi zaciekle walczyli o zachowanie swej mowy na wygnaniu, lecz tak jak przedtem Żydzi niemieccy, utonęli w kipieli i tumulcie żydowskiego, tym bardziej że ich język boleśnie się kojarzył ze świeżym nieszczęściem. O ile Landsmanowi wiadomo, ten rodzaj hebrajskiego właściwie wymarł, jeśli nie liczyć dorocznych spotkań niedobitków w odludnych salach. — Słyszałem tylko kilka słów. Mówili szybko i nie nadążałem. Pewnie o to właśnie im chodziło.
Opowiada o swym przebudzeniu w celi, na której ścianie znalazł epitafium Naomi, o koszarach, placu ćwiczeń i grupkach bezczynnych młodzieńców z karabinami.
W miarę opowieści Landsmana Dick mimowolnie przejawia coraz większą ciekawość, zadaje mnóstwo pytań, słowem, wpycha nos w cudzy interes z instynktownym zamiłowaniem do śmierdzących spraw.
— Znałem twoją siostrę — mówi, gdy Landsman kończy relację na swym cudownym ocaleniu w lesie nieopodal Peril Strait. — Bardzo mi przykro, że nie żyje. Wygląda na to, że ten świątobliwy ćpun to był taki zbłąkany kundelek, dla jakich często ryzykowała dupę.
— Ale ci wszyscy Żydzi i ten gość, który nie lubi bałaganu, czego oni mogli chcieć od Mendla Szpilmana? — pyta Miśko. — Tej części nie rozumiem. Co oni tu właściwie robią?
Landsman uważa te pytania za nieuchronne, logiczne i kluczowe, jednak zapał Dicka wyraźnie słabnie.
— Nic nie macie — mówi. Jego wargi zamieniają się w bezkrwistą kreskę. — A do twojej wiadomości, Landsman, z tymi Żydami z Peril Strait jest wręcz przeciwnie. Panowie, oni mają taką siłę przebicia, że zrobią diament z wyschniętego łajna.
— Ty coś o nich wiesz, Willie? — pyta Miśko.
— Gówno wiem.
— Ten człowiek w caudillo — nie ustępuje Landsman. — Ten, do którego podszedłeś, żeby porozmawiać. To też Amerykanin?
— Raczej nie. Mały żydek, wysuszony jak rodzynek. Nie raczył mi się przedstawić. A mnie nie za bardzo wypadało pytać, z tego mianowicie powodu, że, jak już może wspominałem, w sprawie tego miejsca oficjalna polityka plemienia brzmi: „Gówno wiem”.
— Wilfred, nie wygłupiaj się — wtrąca Miśko. — Chodzi o Naomi.
— Zdaję sobie z tego sprawę. Ale dostatecznie znam tu obecnego Landsmana — kurwa, dostatecznie znam policjantów od zabójstw, kropka — żeby rozumieć, że siostra czy nie siostra, wcale nie chodzi mu o to, by dojść prawdy. Nie chodzi o to, by poznać tę historię do końca. Bo i wy, panowie, i ja, dobrze wiemy, że ta historia zakończy się tak, jak nam się spodoba, lecz żeby była nie wiem jak ładna i zgrabna, żebyśmy nie wiem co wymyślili, to dla umarłych nie ma najmniejszego znaczenia. Landsman, ty po prostu chcesz odpłacić tym skurwielom. Ale nic z tego. Nigdy ich nie dorwiesz. W żaden, kurwa, sposób.
— Willie, mój chłopcze — apeluje Miśko — bądźmy szczerzy. Przecież nie dla niego to zrobisz. Ani dla Naomi, chociaż była świetną dziewczyną.
Zawiesza głos, jakby czekając, aż Dick sam domyśli się dalszego ciągu.
— Chcesz powiedzieć — mówi Dick — że powinienem to zrobić dla ciebie.
— Właśnie.
— Ze względu na to, ile dla siebie znaczyliśmy w wiośnie naszego życia.
— Tak daleko bym się nie posunął.
— Jakie to, kurwa, wzruszające — rozczula się Dick, pochylając się do przodu i wciskając przycisk interkomu. — Minty, wyciągnij ze śmieci moje niedźwiedzie futro i przynieś mi je tutaj, z łaski swojej, żebym miał gdzie rzucić pawia. — Nie czekając na odpowiedź, zwalnia przycisk. — Detektywie Miśko Szemec, dla ciebie to ja, kurwa, bym nic nie zrobił. Ale, Landsman, lubiłem twoją siostrę i dlatego zawiążę ci mózg na taki supeł, na jaki te wiewióry zawiązały mój, żebyś miał, kurwa, nad czym się zastanawiać.
Drzwi otwierają się i do pokoju wchodzi młoda, obfita kobieta, półtora raza większa niż jej szef, niosąc niedźwiedzie futro jak odbity na płótnie wizerunek zmartwychwstałego Jezusa Chrystusa. Dick zrywa się na równe nogi, chwyta okrycie i krzywiąc się, niczym w obawie przed skażeniem, wiąże je rzemykiem pod szyją.
— Znajdź mu jakiś płaszcz i czapkę — mówi, wskazując kciukiem na Landsmana. — Najlepiej śmierdzące flakami łososia lub piżmowcem. Weź kurtkę Marvina Klaga, leży schlany w A7.
34
Latem 1897 roku uczestnicy wyprawy włoskiego alpinisty Abruzziego, upojeni zdobyciem Saint Elias, drugiego co do wielkości szczytu na Alasce, rozpalili wyobraźnię knajpiarzy i telegrafistów miejscowości Yakutat opowieściami o mieście na niebie, rzekomo widzianym ze zboczy owej góry. Ulice, domy, wieże, drzewa, ruchome masy ludzi, dymy płynące z kominów; wielka cywilizacja pośród chmur. Członek ekspedycji, niejaki Thornton, pokazywał nawet fotografię — miasto uwiecznione na mętnej płycie rozpoznano potem jako Bristol w Anglii, odległy o dwa i pól tysiąca transpolarnych mil. Dziesięć lat później podróżnik Peary przepuścił fortunę, usiłując dotrzeć do Ziemi Crockera, krainy wyniosłych szczytów, którą ze swymi ludźmi ujrzał w przestworzach podczas poprzedniej wyprawy na północ. Fatamorgana, tak nazwano to zjawisko. Lustro stworzone przez pogodę i światło, i wyobraźnię ludzi wychowanych na historiach o sferach niebieskich.