Mejer Landsman widzi krowy, białe krowy w rude łaty, które tłoczą się niczym anioły na rozległych, zielonych pastwiskach życia pozagrobowego.
Trzej policjanci wrócili samochodem do Peril Strait, aby dać się oszołomić wątpliwej wizji Dicka. Przez dwie godziny tłukli się po wyboistej plemiennej drodze nr 2, paląc papierosy i obrażając się nawzajem w ciasnej kabinie półciężarówki. Kilometry gęstego lasu. Wyrwy wielkości wanny. Szkwały, walące o szyby garściami deszczu. Wioska tubylców, rząd blaszanych dachów nad zatoczką, domy rozrzucone bezładnie niczym dziesięć ostatnich puszek fasoli na sklepowej półce tuż przed uderzeniem huraganu. Psy, chłopcy i tablice do koszykówki; wrak przyczepy, przeszyty chwastami i ostrymi wiechciami żurawin, chimera auta i liści. Za wędrownym Kościołem Zgromadzenia Bożego brukowana droga ustąpiła piaskom i żwirom, a osiem kilometrów dalej zamieniła się w gliniastą bruzdę. Dick, mieląc w ustach przekleństwa, walczył z dźwignią biegów, aby utrzymać ciężki wóz na fali błota i grysu, operując specjalnie robionymi pedałami hamulca i gazu niczym Horowitz płynący przez sztorm Liszta. Na każdym wyboju zwaliste cielsko Szemeca miażdżyło Landsmanowi kolejny wrażliwy narząd.
Gdy skończyło się również błoto, porzucili samochód i ruszyli pieszo przez gęste zarośla szaleju. Śliska ścieżka ledwie majaczyła w półmroku, oznakowana brudnymi strzępkami żółtej policyjnej taśmy. Po dziesięciu minutach taplania się w bagnie i miotania w gęstej mgle, niekiedy przechodzącej w deszcz, dotarli do ogrodzenia. Prąd elektryczny. Głęboko wbite betonowe słupy, mocno napięte druty. Solidny, poważny płot — brutalny gest Żydów na indiańskiej ziemi, który, o ile Landsman wie, nie ma zezwolenia ani precedensu.
Za elektrycznym ogrodzeniem łagodnie migocze fatamorgana. Trawa. Bujne i lśniące pastwisko. Setka dorodnych, łaciatych sztuk bydła o delikatnych łbach.
— Krowy — mówi Landsman i słowo to, pełne wątpliwości, brzmi niemal jak muczenie.
— Chyba mleczne — dodaje Miśko.
— Ayrshire — wyjaśnia Dick. — Trzasnąłem kilka zdjęć, kiedy tu byłem ostatnio. Rozpoznał je profesor rolnictwa z Davis w Kalifornii. „Szkocka rasa” — brzęczy Dick przez nos, przedrzeźniając kalifornijskiego profesora. — „Znane z odporności, świetnie sobie radzą w północnych szerokościach geograficznych”.
— Krowy — powtarza Landsman. Nie potrafi otrząsnąć się z dziwnego uczucia przemieszczenia, jakby patrzył na miraż, na coś, czego nie ma. Na coś, co mimo to zna i poznaje: zapamiętaną, półrealną historyjkę o raju z czasów „college’ów Ickesa”, gdy Korporacja Rozwoju Alaski rozdawała schodzącym ze statków uciekinierom ciągniki, nasiona i worki z nawozem. Żydzi z Okręgu na przemian marzą o żydowskiej farmie i tracą wszelką nadzieję. — Krowy na Alasce.
Pokolenie Niedźwiedzi Polarnych doznało dwóch wielkich rozczarowań. Pierwsze i głupsze wiązało się z faktem, że oto tutaj, na owej osławionej północy, stwierdzono całkowity brak gór lodowych, niedźwiedzi polarnych, morsów, pingwinów, tundry, niezmierzonych śniegów i przede wszystkim Eskimosów. Tysiące firm w Sitka nadal nosi wymyślne, z goryczą wymawiane nazwy — Apteka Mors, Peruki Eskimos, Tawerna Nanuk.
Drugie rozczarowanie znalazło wyraz w wielu popularnych piosenkach z epoki, takich jak Klatka zieleni. Dwa miliony schodzących ze statków Żydów nie ujrzało tu bynajmniej bezkresnych, falujących prerii, gdzieniegdzie upstrzonych bizonami, ani konnych Indian w pióropuszach. Istniał tylko zalany deszczem grzbiet górski i pięćdziesiąt tysięcy Tlingitów, którzy już dawno zajęli większość płaskich terenów, nadających się pod uprawy. Nie było miejsca na rozrost, na rozwój, na cokolwiek; pozostawało jedynie tłoczyć się w gęsto zaludnionych miastach na wzór Wilna czy Łodzi. Marzenia milionów bezrolnych Żydów o własnych gospodarstwach, rozniecone przez filmy, literaturę popularną i broszury Departamentu Spraw Wewnętrznych Stanów Zjednoczonych, zgasły w chwili przybycia. Co kilka lat takie czy inne utopijne stowarzyszenie cudem pozyskiwało kawałek zielonego terenu, który jakiemuś marzycielowi przypominał krowie pastwisko. Zakładali kolonię, importowali inwentarz, pisali manifest. Po czym klimat, rynek i owa żyłka klęski, która przenika żydowskie losy niczym marmur, robiły swoje. Wymarzona farma marniała i upadała.
Landsman teraz jakby widzi to marzenie, zielone i połyskujące, miraż dawnego optymizmu, nadzieję, w której został wychowany. Nadzieję na przyszłość, która, jak teraz mu się wydaje, też była fatamorganą.
— Jedna jest jakaś dziwna — orzeka Miśko, patrząc przez lornetkę Dicka; Landsman wyczuwa w jego głosie haczyk, szarpnięcie ryby na końcu wędki.
— Daj — mówi, zabierając lornetkę i podnosząc ją do oczu. Próbuje coś dostrzec, ale dla niego to tylko krowy.
— Tamta. Obok tych dwóch, które patrzą w drugą stronę. — Miśko szorstko popycha lornetkę, kierując ją ku krowie nieco bardziej rudej niż jej siostry, której łaty oślepiają bielszą bielą, a łeb jest masywniejszy, nie tak wdzięczny. Jej wargi drą trawę niczym łapczywe palce.
— Rzeczywiście, trochę inna — przyznaje Landsman. — No i co z tego?
— Nie jestem pewien — mówi Miśko, ale nie brzmi to zbyt szczerze. — Willie, te krowy to na pewno własność naszych tajemniczych Żydów?
— Widzieliśmy tych żydłaków kowbojaków na własne oczy — mówi Dick. — Ze szkoły, ośrodka czy cokolwiek to jest. Pędzili je w tamtą stronę, do obozu. Pomagał im jakiś przemądrzały szkocki pies. Śledziłem ich kawałek drogi z chłopakami.
— Nie zobaczyli was?
— Ściemniało się. A poza tym, kurwa, co ty sobie wyobrażasz, przecież w końcu jesteśmy Indianami do cholery. Tam dalej, jakiś kilometr stąd, jest obora z supernowoczesną mleczarnią i kilka silosów. To przedsiębiorstwo średniej wielkości, bezwzględnie i całkowicie żydowskie.
— No to co się tu właściwie dzieje? — pyta Landsman. — To ośrodek odwykowy czy gospodarstwo mleczne? A może tajemniczy obóz szkoleniowy dla komandosów, udający jedno i drugie?
— Komandos lubi mleko prosto od krowy — mówi Dick.
Stoją, wpatrując się w stado. Landsman walczy z pokusą, by oprzeć się o elektryczne ogrodzenie. Siedzący w nim szalony diabeł pragnie poczuć pulsowanie prądu, pulsujący w nim prąd chce poczuć diabła w drutach. Coś w tym bajkowym, krowim krajobrazie niepokoi go i dręczy: może jest rzeczywisty, ale także niemożliwy. Nie powinno go być. Niepodobna, by takie rolnicze przedsięwzięcie udało się jakiemukolwiek Żydowi. Landsman spotkał w życiu wielu szlachetnych bądź występnych Żydów ze swojego pokolenia: bogaczy, utopistów, wariatów, tak zwanych wizjonerów, polityków, którzy naginają prawo do własnych potrzeb. Wspomina watażków z rosyjskich dzielnic, siedzących na kupach broni, diamentów i kawioru z jesiotra. Przebiega myślami poczet królów szmuglu, władców szarego rynku, guru pomniejszych kultów. Ludzi wpływowych, ustosunkowanych, majętnych. Żaden z nich nie zdołałby wyciąć takiego numeru, nawet Heskel Szpilman, nawet Anatolij „Bestia” Moskowicz. Każdy żydek w Okręgu, choćby nie wiadomo jak bogaty, jest uwiązany na smyczy 1948 roku. Jego królestwo mieści się w łupinie orzecha, niebem jest malowana kopuła, horyzontem drut pod napięciem. Balonik na sznurku — oto jedyny wzlot, jedyna wolność, jaką zna. Tymczasem Miśko szarpie węzeł krawata, co dla Landsmana zwiastuje rychłe pojawienie się jakiejś teorii.
— O co chodzi, Miśko? — pyta.