— To nie jest biała krowa w rude łaty — Miśko mówi stanowczo. — To ruda krowa w białe łaty.
Zsuwa kapelusz na tył głowy i ściąga wargi. Cofa się o kilka kroków, podwija spodnie i najpierw powoli, potem coraz szybciej, rusza biegiem w stronę ogrodzenia. Po czym, ku przerażeniu, zaskoczeniu i lekkiemu zachwytowi Landsmana, Miśko skacze. Jego cielsko odrywa się od ziemi. Jedną nogę wystawia przed siebie, drugą podkula; spod spodni migają zielone skarpetki i blade łydki. Z sapnięciem ląduje za płotem, zatacza się pod własnym ciężarem, a następnie rzuca się w świat krów.
— O kurwa — mówi Landsman.
— Formalnie rzecz biorąc, muszę go teraz aresztować — oświadcza Dick.
Krowy reagują na wtargnięcie skargami, lecz poza tym nie okazują większych emocji. Miśko zmierza wprost do sztuki, która go niepokoi. Krowa płoszy się i odsuwa, mucząc donośnie. Miśko unosi ręce wnętrzem dłoni do góry. Przemawia po amerykańsku, tlingicku, żydowsku, po staroi nowokrowiemu. Powoli okrąża zwierzę, przyglądając mu się badawczo. Landsman zaczyna rozumieć — faktycznie, ani pod względem maści, ani kształtu ta sztuka nie jest podobna do innych.
Krowa poddaje się oglądowi. Miśko kładzie dłoń na trawie, ona zaś czeka cierpliwie — kopyta rozstawione, kolana złączone, łeb nadstawiony do słuchania. Miśko kuca i bada jej brzuch. Przeciąga palcami po żebrach i szyi do czubka głowy, po czym znów gładzi bok do żerdzi bioder. Tam zatrzymuje się na białej łacie. Podnosi prawą dłoń do ust, zwilża śliną czubki palców i kolistym ruchem pociera plamę na krowim zadzie. Odrywa palce, patrzy na nie, uśmiecha się i marszczy brew. Następnie cwałem wraca przez pole do ogrodzenia i staje przed Landsmanem.
Unosi prawą dłoń w solennej parodii indiańskiego pozdrowienia z reklamy papierosów i Landsman dostrzega na jego palcach płatki białej farby.
— Sztuczne łaty — oznajmia Miśko.
Cofa się i rozpędza ku ogrodzeniu. Landsman i Dick schodzą mu z drogi; Miśko wzbija się w powietrze, po czym ląduje ciężko, aż ziemia jęczy.
— Ale się popisuje — mówi Landsman.
— Zawsze taki był — potwierdza Dick.
— Nu — pyta Landsman — więc co ty mówisz? Że krowa jest incognito?
— Właśnie to mówię.
— Ktoś pomalował rudą krowę w białe łaty.
— Najwyraźniej.
— Ten fakt ma dla ciebie znaczenie.
— W pewnym sensie — zgadza się Miśko. — W pewnym kontekście. Uważam, że ta krowa to może być ruda jałówka.
— Daj spokój — mówi Landsman. — Ruda jałówka?
— Rozumiem, że to jakaś żydowska sprawa — wtrąca Dick.
— Według Biblii, kiedy Świątynia Jerozolimska zostanie odbudowana — mówi Miśko — i przyjdzie pora, by złożyć tradycyjną ofiarę za grzechy, potrzebna będzie krowa szczególnego rodzaju. Ruda jałówka bez skazy. Czysta. Wydaje mi się, że czerwone jałówki są dość rzadkie. O ile wiem, chyba od zarania dziejów było ich tylko dziewięć. Znaleźć kolejną to dopiero byłoby cool. Jak znaleźć pięciolistną koniczynkę.
— Kiedy Świątynia zostanie odbudowana? — pyta Landsman, myśląc o Buchbinderze i jego szalonym muzeum. — To znaczy, kiedy przyjdzie Mesjasz?
— Niektórzy twierdzą — mówi Miśko, zaczynając rozumieć, co zaczyna rozumieć Landsman — że Mesjasz tylko czeka, aż odbudują Świątynię. Chcą wznowić obrzędy przy ołtarzu. Ofiary krwi, kapłaństwo, całą tę szopkę.
— Więc przypuśćmy, że znalazłbyś gdzieś rudą jałówkę. I wszystko miałbyś przygotowane. Te śmieszne czapki i całą resztę. I gdybyś… eee… odbudował Świątynię… To w zasadzie mógłbyś zmusić Mesjasza do przyjścia?
— Ja tam nie jestem religijny, Bóg mi świadkiem — wtrąca Dick. — Ale czuję się zmuszony nadmienić, że Mesjasz już raz przyszedł, a wy dranie, kurwa, zabiliście pojebańca.
W oddali rozlega się ludzki głos, wzmocniony przez głośnik, mówiący dziwną, pustynną hebrajszczyzną. Dźwięk ten sprawia, że serce Landsmana zamiera, on sam zaś robi krok w stronę ciężarówki.
— Zjeżdżajmy stąd — mówi. — Spędziłem z tymi ludźmi trochę czasu i odnoszę nieodparte wrażenie, że nie są zbyt mili.
Docierają bezpiecznie do samochodu i Dick zapala silnik, lecz trzyma go na luzie, nie zwalniając hamulca. Siedzą w aucie, wypełniając szoferkę kłębami tytoniowego dymu. Landsman, który wyłudził od Dicka czarną cygaretkę, przyznaje, że to wspaniały przykład kunsztu zwijającej cygara robotnicy.
— Ja ci po prostu zwyczajnie powiem, Willy — mówi w końcu, wypaliwszy do połowy wyrób Nata Shermana. — I chciałbym, żebyś spróbował zaprzeczyć.
— Postaram się.
— Kiedy rozmawialiśmy, jadąc tutaj, napomknąłeś, że wydobywa się stąd pewien, hmm, odór.
— Tak jest.
— Odór pieniędzy, tak powiedziałeś.
— Za tymi kowbojami stoi duża kasa, nie ma wątpliwości.
— Jednak już kiedy pierwszy raz zobaczyłem to miejsce, coś mnie zaniepokoiło. A teraz, gdy obejrzałem właściwie wszystko, od tablicy na przystani wodolotu do tych krów, niepokoi mnie to jeszcze bardziej.
— Co takiego?
— No, bo przepraszam, ale gówno mnie obchodzi, czy załatwiają coś na lewo. Niech będzie, że jakiś członek rady twojego plemienia od czasu do czasu bierze w łapę od jakiegoś Żyda. Biznes to biznes, dolar to dolar, trzeba żyć i tak dalej. Wiesz, słyszałem nawet opinie, że nielegalny przepływ pieniędzy przez Linię to w stosunkach indiańsko-żydowskich rzecz najbardziej zbliżona do pokoju, miłości i wzajemnego zrozumienia.
— Urocze.
— Cokolwiek ci Żydzi tu robią, to wyraźnie nie chcą się tym dzielić z innymi Żydami. A Okręg przypomina dom, gdzie jest zbyt wielu mieszkańców i za mało pomieszczeń. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. W Sitka nikt nie ma tajemnic, bo to po prostu jeden wielki sztetl. Więc jak ktoś ma sekret, to logiczne, że ukrywa się tutaj.
— Ale.
— Ale odór, nie odór, sekret, nie sekret, przepraszam, kurwa, lecz Tlingici nigdy by się nie zgodzili, żeby kupa Żydów osiedliła się w samym środku Indianerlandów i zbudowała takie coś. Nieważne, ile żydowskiej kasy tu krąży.
— Chcesz powiedzieć, że nawet my, Indianie, nie jesteśmy tak zepsuci i bezjajeczni, żeby dawać punkt zaczepienia swym najgorszym wrogom?
— No dobra, w takim razie co powiesz na to? Owszem, my, Żydzi, spiskujemy najpodlej na świecie i rządzimy światem z naszych tajnych ośrodków po ciemnej stronie Księżyca. Ale nawet my mamy swoje ograniczenia. Takie wyjaśnienie bardziej ci odpowiada?
— Nie będę się spierał.
— Indianie nigdy by na to nie pozwolili, chyba że ktoś obiecał im coś naprawdę dużego. Wielkiego. Tak wielkiego, jak, dajmy na to, cały Okręg.
— Dajmy na to — cedzi Dick przez zęby.
— Już wcześniej wykombinowałem, że maczają w tym palce Amerykanie, bo tylko oni, swoimi kanałami, mogli sprawić, że zniknął raport z wypadku Naomi. Poza tym nie istnieje Żyd, który mógłby załatwić taką łapówkę.
— Sweter w Pingwiny — mówi Miśko. — Gwarantuje Indianom, że po naszym odejściu dostaną Okręg w ramach samorządu miejscowej ludności. W zamian za to Indianie pomagają wierzbowerom i ich kumplom założyć tajną mleczarnię.
— Ale co Sweter w Pingwiny z tego ma? — pyta Landsman. — Co mają z tego Stany Zjednoczone?
— Bracie Landsman, oto stanąłeś na progu wielkiej ciemności — rzecze Dick, wrzucając bieg. — W którą, obawiam się, będziesz musiał wkroczyć bez Wilfreda Dicka.
— Kuzynie, mówię to z wielką przykrością — zwraca się Landsman do Miśka, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Ale chyba musimy się udać na Miejsce Masakry.