Выбрать главу

— Niech to, kurwa, szlag trafi — mówi Miśko.

35

Jakieś siedemdziesiąt kilometrów na południe od granicy miasta Sitka na krawędzi trzęsawiska chwieje się na dwóch tuzinach pali dom z odzyskanych desek i szarego łupku. To bezimienne zadupie, nękane przez niedźwiedzie i podatne na wzdęcia metanu; cmentarzysko łodzi, takielunku, półciężarówek oraz, trochę dalej, tuzina rosyjskich traperów i ich tragarzy Aleutów. Na jednym końcu trzęsawiska, za sprawą chaszczy ostrężyn i kolcosiłu straszliwego, ulega postępującej rozbiórce wspaniała długa chata Tlingitów. Na drugim końcu rozciąga się kamienista plaża, usiana tysiącem czarnych kamieni, na których starożytny lud wyrył kształty zwierząt i gwiazd. To właśnie tutaj w 1854 roku dwunastu promyszlenników i kilkunastu aleuckich przewodników pod dowództwem Jewgienija Simonowa poniosło okrutną śmierć z rąk wodza Tlingitów imieniem Kohklux. Ponad sto lat później pani Pullman, praprawnuczka wodza Kohkluksa, została drugą indiańską żoną mierzącego sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu żydowskiego szachisty i szefa siatki szpiegowskiej, niejakiego Herca Szemeca.

Zarówno w dziedzinie szachów, jak i działalności państwowotwórczej wuj Herc słynął z wyczucia czasu, nadmiernej wręcz rozwagi oraz nużąco gruntownych przygotowań. Czytał o swych przeciwnikach, śmiercionośnie ich studiował. Poszukiwał powtarzającej się słabości, nieujawnionego kompleksu, nerwowego tiku. Przez dwadzieścia pięć lat prowadził tajną kampanię przeciwko ludziom za Linią, usiłując osłabić ich kontrolę nad Indianerlandami, i przez ten czas stał się uznanym autorytetem w kwestii ich kultury i historii. Rozsmakował się w ciamkanych samogłoskach i przeżuwanych spółgłoskach tlingickiego języka; podejmował głębokie badania nad wonią i ciężarem tlingickich kobiet.

Po ślubie z panią Pullman (owej damy, niechaj spoczywa w spokoju, nikt nigdy nie nazywał panią Szemec) zainteresował się zwycięstwem, jakie jej prapradziadek odniósł nad Simonowem i jego ludźmi. Godzinami przesiadywał w bibliotece w Bronfman, ślęcząc nad carskimi mapami. Skrupulatnie opatrywał przypisami wywiady, jakie misjonarze metodystów przeprowadzali z dziewięćdziesięcioletnimi tlingickimi staruchami, które miały sześć lat w chwili, gdy poszły w ruch młoty bojowe, miażdżąc grubokościste ruskie czaszki. Dopatrzył się również, że wskutek niedokładności pomiaru Urzędu Geologii Stanów Zjednoczonych z 1949 roku — tego samego, który wyznaczył ostateczne granice Okręgu Sitka — Miejsce Masakry, choć położone na zachód od Gór Baranowa, z jakiegoś powodu zostało uznane za teren Tlingitów, pozostając zieloną plamą indiańskości na żydowskim płótnie Wyspy Baranowa. Odkrywszy błąd, Herc Szemec nakłonił macochę Miśka, żeby kupiła tę ziemię — co później udokumentował Dennis Brennan — za pieniądze z jego lewej kontrwywiadowczej kasy. Tu wybudował swój dom na pajęczych nogach, a gdy pani Pullman umarła, odziedziczył po niej Miejsce Masakry. Oznajmił wówczas, że to najpodlejszy rezerwat indiański na świecie, a on sam jest najpodlejszym Indianinem.

— Dupek — mówi Miśko z mniejszą złością, niż Landsman się spodziewa, kontemplując rachityczne domostwo swego ojca przez szybę super sporta.

— Kiedy się z nim ostatnio widziałeś?

Miśko odwraca się do partnera i przewraca oczami, jakby mentalnie przeszukiwał akta Landsmana, sprawdzając, czy nie ma w nich pytania bardziej niegodnego odpowiedzi.

— Mejer, pozwól, że cię spytam. Jakbyś był mną, to kiedy byś się z nim ostatnio widział?

Landsman parkuje super sporta za buickiem roadmasterem Herca, zabłoconym błękitnym gruchotem z imitującą drewno okładziną i nalepką na zderzaku, która po amerykańsku i żydowsku obwieszcza: PRZESŁAWNE MIEJSCE MASAKRY SIMONOWA I AUTENTYCZNA DŁUGA CHATA TLINGITÓW. Choć przydrożna atrakcja już od dawna nie funkcjonuje, nalepka jest świeża i barwna. Cały stos pudeł z takimi nalepkami wciąż leży w długiej chacie.

— Daj mi jakąś wskazówkę — prosi Landsman.

— Dowcipy o napletkach.

— No tak.

— Wszystkie dowcipy o napletkach, jakie kiedykolwiek wymyślono, co do jednego.

— Nie miałem pojęcia, że jest ich tak wiele — mówi Landsman. — Zawsze to jakiś krok naprzód w edukacji.

— Daj spokój — stęka Miśko, gramoląc się z samochodu. — Chodź, miejmy to już za sobą.

Landsman wpatruje się w kadłub Autentycznej Długiej Chaty, jaskrawo pomalowanej rudery w suchej gęstwie kolczastych jeżynowych pnączy. Tak naprawdę w Długiej Chacie nie ma nic autentycznego: Herc Szemec zbudował ją pewnego lata z pomocą swoich dwóch indiańskich szwagrów, siostrzeńca Mejera i syna Miśka, już po tym, kiedy ten zamieszkał przy ulicy Adlera. Zbudował ją dla zabawy, ani myśląc o atrakcji turystycznej, w którą bezskutecznie próbuje ją zamienić od czasu wydalenia ze służby. Miśko miał wówczas piętnaście lat, a Mejer dwadzieścia. Smarkacz, który przykrawał każdą krzywiznę swej psychiki do konturów Landsmana, poświęcił dwa miesiące, by nauczyć się obsługiwać piłę tarczową tak jak on, z papierosem przylepionym w kąciku ust i oczami łzawiącymi od dymu. Tamtego lata Landsman postanowił przystąpić do egzaminów na policjanta i Miśko również natychmiast ujawnił podobne ambicje; ale gdyby Landsman wspomniał, że chce zostać muchą plujką, Miśko znalazłby sposób, by pokochać końskie łajno.

Landsman, podobnie jak większość policjantów, żegluje podwójnie opancerzony przed tragedią, stabilny w czasie sztormu i wysokiej fali. To płycizn się obawia, cienkich niby włos pęknięć, drobnych dynamicznych anomalii. Wspomnienia owego lata, na przykład, albo myśli, że już dawno nadużył cierpliwości tego chłopca, który kiedyś czekałby tysiąc lat, żeby spędzić z nim godzinę, strzelając z wiatrówki do puszek po piwie. Widok Długiej Chaty sprawia, że Landsmanowi pęka jakiś niewielki, dotąd nietknięty kawałek serca. Wszystko, co robili, mając swój moment w tym zakątku mapy, utonęło w morzu ostrężyn i zapomnienia.

— Miśko — mówi Landsman, gdy z chrzęstem brną przez podmarznięte błoto najpodlejszego indiańskiego rezerwatu świata. Chwyta kuzyna za łokieć. — Przepraszam za to całe zamieszanie.

— Nie musisz przepraszać — uspokaja go Miśko. — To nie twoja wina.

— Już mi lepiej. Pozbierałem się — zapewnia Landsman i słowa te w jego uszach na razie brzmią prawdziwie. — Nie wiem, dlaczego tak się stało. Może wychłodzenie. Albo ta cała sprawa ze Szpilmanem. Albo, niech będzie, odstawienie wódy. Ale już jestem sobą.

— Aha.

— Nie wydaje ci się?

— Jasne. — Miśko jakby zgadzał się z dzieckiem lub świrem. Albo wcale się nie zgadzał. — Wyglądasz w porządku.

— Entuzjastyczna aprobata.

— Słuchaj, pozwolisz, że nie będę się w to wdawał? Po prostu chcę tam pójść, rzucić staremu kilka pytań i wrócić do domu, do Ester-Malke i dzieciaków. Masz coś przeciwko temu?

— Nie, nie, Miśko, oczywiście, że nie.

— Dziękuję.

Człapią w zgęstniałej brei błota i żwiru, wśród zamarzniętych kałuż, okrytych cieniutką membraną lodu. Karykaturalne schodki, krzywe, skrzypiące i rozchwierutane, wiodą do wyszarzałych cedrowych drzwi wejściowych. Drzwi są krzywe i niezdarnie uszczelnione grubymi paskami gumy.

— Kiedy mówisz, że to nie moja wina… — zaczyna Landsman.

— Człowieku! Muszę się odlać.

— …sugerujesz tym samym, że, twoim zdaniem, zwariowałem. Zachorowałem psychicznie. Nie odpowiadam za swoje czyny.

— Teraz pukam do drzwi.