Puka dwukrotnie, tak mocno, że drzwi drżą w zawiasach.
— Że nie jestem godny nosić odznaki — ciągnie Landsman, szczerze żałując, że nie potrafi porzucić tematu. — Innymi słowy.
— Ten telefon wykonała twoja była żona, a nie ja.
— Ale ty się z nią zgadzasz.
— A co ja mogę wiedzieć o chorobach psychicznych? — pyta Miśko. — To nie mnie aresztowano, gdy biegałem goły po lesie trzy godziny drogi od domu, po tym, jak rozwaliłem komuś łeb metalową ramą łóżka.
Herc Szemec staje w drzwiach świeżutko ogolony, o czym świadczą dwie kropelki krwi na jego żuchwie. Ma na sobie garnitur z szarej flaneli, białą koszulę i krawat barwy makowej czerwieni. Pachnie witaminą B, krochmalem w sprayu, wędzoną rybą. Mniejszy niż kiedykolwiek, przypomina drewnianego pajacyka skaczącego na patyku.
— Staruszku! — wola do Landsmana, łamiąc kilka kości w dłoni siostrzeńca.
— Dobrze wyglądasz, wujku Herc — mówi Landsman. Z bliska dostrzega, że garnitur jest wyświecony na kolanach i łokciach, a krawat, który nosi ślady jakiejś dawno spożytej zupy, nie został zawiązany do koszuli, lecz przewleczony przez miękki kołnierzyk białej góry od piżamy, pośpiesznie wepchniętej w spodnie. Ale kimże jest Landsman, by Herca krytykować? Sam włożył swój awaryjny garnitur, wyciągnięty z otchłani kufra, gdzie spoczywał w naftalinie — czarny łach, mieszankę wełny z wiskozą, zdobiony złotymi guzikami, które mają udawać rzymskie monety. Kiedyś pożyczył go od pechowego szulera nazwiskiem Gliksman na pogrzeb, o którym przypomniał sobie w ostatniej chwili. Garnitur jest żałobny i zarazem jarmarczny, ma straszliwe zagniecenia i śmierdzi kufrem, w którym przechowywano trupa.
— Dzięki, żeś mnie uprzedził — mówi wuj Herc, puszczając ruinę dłoni Landsmana.
— Ten osobnik był za tym, żeby cię zaskoczyć. — Landsman wskazuje głową Miśka. — Ale ja wiedziałem, że będziesz chciał coś zabić na nasze spotkanie.
Wuj Herc składa dłonie i kłania się nisko. Jak na prawdziwego pustelnika przystało, obowiązki gospodarza traktuje bardzo poważnie. Gdyby łowy się nie powiodły, wyciągnąłby z zamrażarki jakieś dobrze przerośnięte mięso i nastawił w garnku, dodając cebuli, marchwi oraz garść pokruszonych ziół, które uprawia i suszy w szopie na tyłach chaty. Na pewno dopilnował również, żeby mieć lód do whisky i zimne piwo do gulaszu. A przede wszystkim zdążył się ogolić i założyć krawat.
Stary pan gestem zaprasza Landsmana do środka i ten posłusznie wchodzi, zostawiając go twarzą w twarz z synem. Landsman obserwuje tych dwóch, osobiście zainteresowany sytuacją, jak wszyscy Żydzi odkąd Abraham kazał Izaakowi położyć się na szczycie góry i wystawić do nieba pulsującą klatkę piersiową. Starzec wyciąga dłoń i chwytając rękaw ciesielskiej koszuli Miśka, pociera tkaninę palcami. Miśko poddaje się badaniu z prawdziwie boleściwą miną — Landsman wie, że cierpi, pojawiając się u ojca ubrany w coś innego niż swoje najlepsze włoskie ciuchy.
— Gdzie Błękitny Bawół? — pyta wreszcie stary.
— Nie wiem — mówi Miśko. — Pewnie ma twoje spodnie od piżamy.
Wygładza ślad po zagnieceniu zrobionym palcami ojca, po czym mija go i wchodzi do środka.
— Dupek — bąka prawie pod nosem. Przeprasza i idzie do toalety.
— Śliwowica — mówi stary, zmierzając ku szeregowi butelek, stłoczonych na czarnej lakowej tacy niczym miniaturowa panorama Szwarcer-Jam. — Prawda?
— Alka-seltzer — poprawia Landsman. Gdy wuj unosi brew, wzrusza ramionami. — Mam nowego lekarza. Hindusa. Chce, żebym przestał chlać.
— Od kiedy to słuchasz lekarzy i Hindusów?
— Od nigdy — przyznaje Landsman.
— Tradycją Landsmanów jest samoleczenie.
— Tak jak bycie Żydem — mówi Landsman. — I patrz, dokąd nas to zaprowadziło.
— Dziwne czasy dla Żydów — zgadza się stary, wręczając Landsmanowi szklankę ubraną w kipę z plasterka cytryny. Potem nalewa sobie szczodrą miarkę śliwowicy i wznosi toast z miną rozbawioną i okrutną, którą Landsman dobrze zna i w której od dawna nie dostrzega humoru.
— Za dziwne czasy — wznosi toast stary.
Gładko wychyla szklankę, a gdy znów patrzy na Landsmana, cały promienieje jak człowiek, któremu udało się powiedzieć dowcip i rozśmieszyć całe towarzystwo. Landsman rozumie, że Herca dobija świadomość, iż łódź, którą prowadził przez tyle lat z taką wprawą i siłą, nieuchronnie zmierza ku rafom Przejęcia. Stary dolewa sobie wódki i wypija ją szybko bez wyraźnej przyjemności. Teraz z kolei Landsman unosi brew.
— Ty masz swojego lekarza — mówi Herc — a ja swojego.
Chata wuja Herca składa się z jednego dużego pomieszczenia oraz galeryjki, która otacza je z trzech stron. Wszystkie meble i wykończenia wykonano z rogu, kości, ścięgien, skór i futer. Wąski trap za kuchenną wnęką prowadzi na galerię. W rogu stoi schludnie zasłane łóżko starego. Obok, na okrągłym stoliku, rozstawiona jest szachownica z bierkami z różanego i klonowego drewna. Jednemu z białych klonowych skoczków brak ucha, jeden z czarnych różanych pionów ma jasną skazę na czubku. Pozycja wygląda na porzuconą, chaotyczną; wśród figur na ostatniej linii stoi inhalator Vicks, szachujący białego króla na e1.
— Widzę, że grasz obronę Miętoliptusa — mówi Landsman, obracając szachownicę, by lepiej się przyjrzeć. — Partia korespondencyjna?
Herc napiera na Landsmana, dysząc śliwowicą z mocnym podtekstem śledzia, tak aromatycznego i tłustego, że niemal czuć drobne ości. Landsman wzdryga się i z głośnym stukiem zrzuca wszystko na ziemię.
— Gambit Landsmana — stwierdza Herc. — Zawsze byłeś mistrzem tego posunięcia.
— Cholera, wujku Herc, przepraszam. — Landsman przykuca i maca pod łóżkiem, szukając bierek.
— Nie przejmuj się — mówi starszy pan. — Nic się nie stało. To nie była partia, tak tylko sobie suwałem. Nie gram już korespondencyjnie. Za ofiarę oddałbym życie, lubię olśnić jakąś szaloną, przepiękną kombinacją, a trudno to osiągnąć na pocztówce. Poznajesz ten komplet?
Herc pomaga Landsmanowi ułożyć szachy w pudełku, także zrobionym z klonowego drewna, wyściełanym sztucznym zielonym aksamitem. Inhalator wsuwa do kieszeni.
— Nie — zaprzecza Landsman. To on właśnie wiele lat temu w napadzie szału zagrał swój gambit, co kosztowało białego skoczka ucho.
— A jak myślisz? Ty mu go dałeś.
Na półce przy łóżku leży na stosiku pięć książek. Raymond Chandler w przekładzie na żydowski. Francuska biografia Marcela Duchampa. Kieszonkowe wydanie zaciekłej krytyki przebiegłej polityki Trzeciej Republiki Rosyjskiej, w zeszłym roku bardzo popularna pozycja w Stanach Zjednoczonych. Terenowy przewodnik Petersona po ssakach morskich. I coś pod tytułem Kampf, po niemiecku, autorstwa Emanuela Laskera.
Słychać odgłosy spuszczanej wody i mycia rąk.
— Nagle wszyscy czytają Laskera — mówi Landsman. Podnosi książkę, ciężką, czarną, z tytułem tłoczonym złotymi literami, i z pewnym zaskoczeniem spostrzega, że nie ma ona nic wspólnego z szachami. Żadnych diagramów, symboli hetmanów ani skoczków, tylko całe stronice krzaczastej niemieckiej prozy. — A więc facet był również filozofem?
— Uważał to za swoje prawdziwe powołanie. Mimo że był genialnym matematykiem i szachistą. Przykre, ale muszę stwierdzić, że jako filozof nie był taki genialny. A co, ktoś jeszcze czyta Emanuela Laskera? Laskera już nikt nie czyta.
— Dzisiaj to zdanie jest nawet bardziej prawdziwe niż tydzień temu — oświadcza Miśko, wychodząc z łazienki i wycierając ręce ręcznikiem. W naturalny sposób ciąży w stronę stołu z surowych desek, nakrytego dla trzech osób. Talerze są z emaliowanej blachy, kieliszki z plastiku, noże mają kościane uchwyty i przerażające ostrza, takie, jakimi bez trudu dałoby się wyciąć pulsującą wątrobę z niedźwiedziego brzucha. Na środku stoi dzbanek mrożonej herbaty i rondelek z kawą. Herc Szemec przygotował posiłek obfity, gorący, z ogromną przewagą łosiny.