— Chili z łosia — mówi gospodarz. — Zmieliłem mięso zeszłej jesieni i trzymam je w zamrażarce w próżniowych torbach. Oczywiście łosia sam zabiłem. Klępa, pięćset kilo. Chili jest dzisiejsze: dodałem puszkę czerwonej fasoli, dorzuciłem też puszkę czarnej, która mi się tu walała. Jednak nie byłem pewien, czy to wystarczy, więc odgrzałem jeszcze coś z zamrażarki. Quiche lorraine — to jajka z pomidorami i bekonem, bekon oczywiście z łosia. Sam go wędziłem.
— A jajka to łosiowe jajka — dorzuca Miśko, do złudzenia naśladując nieco nadęty styl ojca.
Starzec wskazuje miskę z białego szkła, gdzie piętrzą się identyczne mięsne kulki w rudobrązowym sosie.
— Szwedzkie klopsiki — objaśnia. — Z łosia. Jest jeszcze pieczona łosina, gdyby ktoś miał ochotę na kanapkę. Chleb mojego wypieku. Majonez też jest domowej roboty. Nie znoszę majonezu ze słoika.
Siadają do stołu z samotnym starym człowiekiem. Przed laty jego jadalnia tętniła życiem; na tych podzielonych wyspach był to jedyny stół, przy którym Indianie i Żydzi regularnie spożywali doskonałe posiłki bez wzajemnych uraz i pretensji. Pili kalifornijskie wino, nad którym stary chętnie się rozwodził. Milczące typy, zatwardziałe przypadki i czasem jakiś agent specjalny lub lobbysta z Waszyngtonu spotykali się tu z rzeźbiarzami totemów, maniakami szachów i miejscowymi rybakami. Herc bez słowa protestu słuchał połajanek pani Pullman, będąc jednym z tych despotycznych łobuzów, którzy poślubiają kobiety umiejące utrzeć im nosa w towarzystwie. Z jakiegoś powodu dzięki temu jakby jeszcze zyskiwał na autorytecie.
— Wykonałem kilka telefonów — informuje wuj Herc, przerywając swą niemal szachową koncentrację na pożywieniu. — Po tym, jak zadzwoniłeś, że zamierzasz wpaść.
— Tak? — mówi Miśko. — Kilka telefonów?
— Właśnie. — Uśmiech Herca — lub jego namiastka — polega na tym, że na pół sekundy prawy kącik wargi unosi się i widać błysk żółtego siekacza. Wygląda to tak, jakby ktoś złapał jego usta na niewidzialny haczyk i mocno szarpnął żyłkę. — Podobno nieźle narozrabiałeś, Mejerle. Nieprofesjonalne zachowanie. Nieobliczalne posunięcia. Straciłeś odznakę i broń.
Bez względu na to, kim jeszcze był wuj Herc, to przez czterdzieści lat z pewnością pozostawał zaprzysiężonym funkcjonariuszem organów ścigania z federalną legitymacją w kieszeni. Nuta dezaprobaty, choć stara się ją stłumić, jest jednoznaczna. Zwraca się do syna:
— A ty, nie mam pojęcia, co ty sobie w ogóle wyobrażasz. Dwa miesiące do końca świata. Dwoje dzieci oraz, mazel tow i odpukać, trzecie w drodze.
Miśko nawet nie próbuje zapytać, skąd ojciec wie, że Ester-Malke jest w ciąży. Podsyciłby tylko próżność starego. Po prostu kiwa głową i pochłania jeszcze kilka klopsików. Są doskonałe, soczyste, z posmakiem rozmarynu i dymu.
— Masz rację — mówi. — To czysty obłęd. Nie powiem, żeby na tym bawole, spójrz tylko na niego, bez odznaki i broni, zawraca ludziom głowę i biega z odmrożonymi kolanami, zależało mi bardziej niż na żonie i dzieciach, bo tak nie jest. Albo że narażanie ich przyszłości z jego powodu ma jakiś sens, bo nie ma. — Przez chwilę wpatruje się w miskę z klopsikami, po czym z głębi piersi wyrywa mu się znużony, na wskroś żydowski odgłos, coś pomiędzy beknięciem i lamentacją. — Lecz skoro już mowa o końcu świata, no to cóż, nie chciałbym temu stawić czoła, nie mając przy sobie Mejera.
— Widzisz, jaki lojalny — zwraca się wuj Herc do Landsmana. — Dokładnie to samo czułem wobec twojego ojca, błogosławione niech będzie imię jego, a ten tchórz zostawił mnie na lodzie.
Jego ton aspiruje do beztroski, lecz późniejsze milczenie kładzie się cieniem na cały komentarz. Przeżuwają powoli, a życie wydaje im się długie i mozolne. Herc wstaje, żeby nalać sobie kolejny kieliszek. Podchodzi do okna i patrzy w niebo, które wygląda jak mozaika z tysiąca odłamków lustra, każdy w innym odcieniu szarości. Zimowe niebo na południowym wschodzie Alaski to w ogóle Talmud szarości, niewyczerpany komentarz do Tory deszczowych chmur i gasnącego światła. Wuj Herc zawsze był najbardziej kompetentnym i pewnym siebie człowiekiem, jakiego znał Landsman, schludnym jak samolocik z papieru, szybki, precyzyjnie złożony pocisk, niewrażliwy na turbulencje. Dokładnym, metodycznym, beznamiętnym. Zawsze wyczuwało się w nim jakiś cień, ślad irracjonalności i przemocy, lecz osłaniał go mur tajemniczych przygód wśród Indian, daleko za Linią, które zresztą Herc starannie skrywał niczym zwierzę szurnięciami zasypujące swe odchody. Teraz jednak w umyśle Landsmana wypływa wspomnienie z okresu po śmierci jego ojca: wujek Herc siedzi zmięty jak kłąb ligniny w kącie kuchni ich domu przy ulicy Adlera, koszula na wierzchu, włosy w nieładzie, guziki krzywo zapięte, a na kuchennym stole stoi butelka śliwowicy, której poziom niczym barometr leci w dół w atmosferze bezdennego przygnębienia.
— Wujku Herc, mamy zagadkę — zmienia temat Landsman. — Dlatego tu jesteśmy.
— No i z powodu majonezu — dodaje Miśko.
— Zagadkę — powtarza Herc. — Nienawidzę zagadek.
— Nie prosimy, żebyś cokolwiek rozwiązywał — mówi Miśko.
— Johnie Niedźwiedziu, tylko nie tym tonem — ucina stary. — Nie podoba mi się.
— Tonem? — powtarza Miśko. Odcienie jego głosu piętrzą się jak w partyturze; istny zespół kameralny bezczelności, urazy, sarkazmu, prowokacji, niewinności i zaskoczenia. — Tonem?
Landsman rzuca Miśkowi wymowne spojrzenie, przypominając mu nie o wieku i stanowisku, lecz o prostym fakcie, że sprzeczki z krewnymi to jawny obciach. To stary i wyświechtany grymas, datujący się z pierwszych, pełnych zmagań lat pobytu Miśka u Landsmanów. Jeszcze teraz, kiedykolwiek się spotkają, wszyscy już po kilku minutach wracają do naturalnego stanu, niczym grupa rozbitków na bezludnej wyspie. Do tego właśnie służy rodzina. Która jest również morską burzą, statkiem i nieznanym brzegiem. I kapeluszem z liści palmy, i pędzarnią whisky, zmajstrowaną z bambusa i orzechów kokosowych. I ogniskiem rozpalonym, by odstraszyć dzikie zwierzęta.
— Usiłujemy coś wyjaśnić — podejmuje Landsman. — Pewną sytuację. Niektóre aspekty tej sytuacji kazały nam pomyśleć o tobie.
Wuj Herc nalewa kolejny kieliszek śliwowicy, niesie go do stołu i siada.
— Zacznij od początku — mówi.
— Na początku był martwy ćpun w hotelu.
— Aha.
— Śledziłeś tę sprawę.
— Słyszałem coś w radiu — przytakuje stary. — Może też czytałem w gazecie. — Zawsze obwinia gazety o to, co wie. — To syn Heskela Szpilmana. Ten, który jako dziecko tak dobrze się zapowiadał.
— Został zamordowany — informuje Landsman. — W przeciwieństwie do tego, co być może czytałeś. A zginął, ukrywając się. Ukrywał się przez większość życia przed tym czy owym, ale myślę, że umarł, próbując zejść z oczu pewnym ludziom, od których uciekał. Odtwarzając jego poruszenia, ustaliłem, że w kwietniu był na lotnisku w Jakowy. Zjawił się tam w przeddzień śmierci Naomi.
— To ma coś wspólnego z Naomi?
— Ci ludzie, którzy szukali Szpilmana. Którzy przypuszczalnie go zabili. W kwietniu wynajęli Naomi, żeby przewiozła go samolotem do ośrodka, który prowadzą, rzekomej kliniki odwykowej dla zaburzonej młodzieży. W Peril Strait. Ale na miejscu chłopak spanikował. Chciał się wydostać. Zwrócił się o pomoc do Naomi, która przemyciła go z powrotem do cywilizacji. Do Jakowy. Zginęła następnego dnia.