Выбрать главу

Tamują krwawienie i opatrują ranę. Landsman rozgląda się za pociskiem i dostrzega otwór w ściance ze sklejki.

— Skąd on to ma? — pyta, podnosząc broń. Jest brzydka, odrapana, zużyta. — Przydziałowa policyjna trzydziestkaósemka?

— Nie wiem. Ma mnóstwo broni. Lubi broń. To jedyna rzecz, która nas łączy.

— Wygląda na ten sam pistolet, którego Melech Gajsztik użył w Cafe Einstein.

— Wcale bym się nie zdziwił — mówi Miśko. Przerzuca ojca przez ramię i niesie do samochodu, gdzie układają go na tylnym siedzeniu, wysłanym stertą ręczników. Landsman uruchamia ukryty sygnał dźwiękowy, z którego przez ostatnie pięć lat skorzystał może dwa razy, po czym rusza w powrotną drogę przez góry.

W Nayeshtar jest ośrodek nagłej pomocy, ale zbyt wiele osób tam umarło, postanawiają więc zawieźć go do Szpitala Miejskiego w Sitka. W drodze Miśko dzwoni do żony. Niezbyt składnie wyjaśnia jej, że jego ojciec i niejaki Alter Litwak pośrednio ponoszą odpowiedzialność za śmierć jego matki podczas najgorszych indiańsko-żydowskich zamieszek w sześćdziesięcioletniej historii Okręgu i że jego ojciec postrzelił się w głowę. Mówi jej, że zostawią starego w szpitalnej izbie przyjęć, bo on, Miśko, jest policjantem, niech to szlag, i musi robić swoje, ale że jeśli o niego chodzi, to stary równie dobrze mógłby zdechnąć. Ester-Malke najwyraźniej akceptuje ten plan w całości, więc Miśko się rozłącza. Na dziesięć lub piętnaście minut znikają w strefie bez łączności komórkowej, a gdy się z niej wynurzają, są już w granicach miasta Sitka i szojfer dzwoni jak wściekły.

— Nie — mówi Miśko, a potem gniewniej powtarza: — Nie. — Słucha argumentacji żony przez niespełna minutę. Landsman nie ma pojęcia, co ona do niego mówi, czy inspiracją jej kazania jest kodeks postępowania zawodowego, czy zasady zwykłej przyzwoitości, czy reguły wybaczania, czy też obowiązki syna wobec ojca, które przerastają i poprzedzają wszystkie pozostałe. W końcu Miśko kręci głową i spojrzawszy przez ramię na starego Żyda, wyciągniętego na tylnym siedzeniu, kończy rozmowę: — Niech będzie. — I zamyka telefon.

— Podrzuć mnie do szpitala — mówi tonem pokonanego. — I zadzwoń, jak znajdziesz tego skurwysyna Litwaka.

37

— Chciałabym rozmawiać z Katherine Sweeney — mówi Bina do słuchawki. Sweeney, zastępczyni prokuratora okręgowego Stanów Zjednoczonych, jest sumienna i kompetentna i być może wysłucha tego, z czym Bina do niej dzwoni. Landsman pochyla się, szybko wyciąga rękę ponad biurkiem i czubkiem palca przerywa połączenie. Bina patrzy na niego; jej powieki, niby wielkie skrzydła, powoli zamykają się i otwierają. Udało mu się ją zaskoczyć. Rzadki wyczyn.

— Przecież to ich robota — mówi Landsman, trzymając palec na widełkach.

— Kathy Sweeney? — pyta Bina, wciąż ze słuchawką przy uchu.

— No nie, w to akurat wątpię.

— Biura prokuratora okręgowego w Sitka?

— Możliwe. Nie, raczej nie.

— Więc Departamentu Sprawiedliwości?

— Tak. Nie wiem. Przepraszam, Bina, po prostu nie wiem, jak wysoko to sięga.

Zaskoczenie minęło, jej wzrok znów jest spokojny i nieruchomy.

— Dobra. Teraz ty mnie słuchaj. Po pierwsze, zabierz swój cholerny włochaty paluch z mojego telefonu.

Landsman usuwa winowajcę, nie czekając, aż laser jej spojrzenia utnie go na wysokości knykcia.

— Żebyś mi więcej nie dotykał telefonu, Mejer.

— Już nie będę.

— Jeśli to, co powiedziałeś, jest prawdą — mówi Bina tonem nauczycielki zwracającej się do klasy skretyniałych pięciolatków — to muszę o tym powiadomić Kathy Sweeney. Zapewne również Departament Stanu. Może nawet trzeba będzie dotrzeć do Departamentu Obrony.

— Ale…

— Bo nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale Ziemia Święta nie leży w naszym rewirze.

— Zgoda, oczywiście. Jednak posłuchaj. Ktoś o dużej, bardzo dużej sile przebicia dobrał się do bazy danych Komisji do Spraw Wypadków Lotniczych i usunął pewne akta. Ten sam ktoś obiecał radzie plemienia Tlingitów, że dostaną władzę nad Okręgiem, jeśli przez jakiś czas pozwolą Litwakowi prowadzić projekt w Peril Strait.

— Dick ci to powiedział?

— Bardzo mocno to zasugerował. I z całym szacunkiem dla państwa Lederer z Boca Raton, jestem pewien, że właśnie ten ktoś wystawia czeki na pokrycie tajnych aspektów przedsięwzięcia. Takich jak obóz szkoleniowy. Broń i zaplecze techniczne. Hodowla bydła. To ich robota.

— Rządu Stanów Zjednoczonych.

— Przecież mówię.

— Ponieważ rząd ten uważa, że popieranie kupy obłąkanych żydków, którzy biegają za jakimiś mesjaszami po arabskiej Palestynie, usiłując wysadzać sanktuaria i wywołać trzecią wojnę światową, to świetny pomysł.

— Bina, oni są obłąkani. Wiesz o tym. Może faktycznie mają nadzieję na trzecią wojnę światową. Może chcą nakręcić nową krucjatę. Może sądzą, że jeśli zrealizują swój plan, to Jezus wróci. A może chodzi o coś zupełnie innego, na przykład o ropę, no, wiesz, żeby raz na zawsze zapewnić sobie jej dostawy. Nie wiem.

— Rządowy spisek, Mejer?

— Rozumiem, jak to brzmi.

— Gadające kurczaki, Mejer.

— Przepraszam.

— Obiecałeś.

— Wiem.

Bina podnosi słuchawkę i wykręca numer prokuratora okręgowego.

— Bina. Proszę. Rozłącz się.

— Mejerze Landsman, byłam z tobą w wielu ciemnych kątach — mówi ona. — Ale do tego nie wejdę.

Landsman dochodzi do wniosku, że chyba nie może mieć jej tego za złe.

Kiedy Sweeney się odzywa, Bina pokrótce referuje, co powiedział jej Landsman: oto wierzbowerzy i grupa mesjanistycznych Żydów postanowili połączyć siły, żeby wysadzić główną muzułmańską świątynię w Palestynie. Pomija elementy nadprzyrodzone i czyste domysły, jak również śmierć Naomi Landsman i Mendla Szpilmana. Jej opowieść jest akurat na tyle niesłychana, że da się w nią jeszcze uwierzyć.

— Zobaczę, może uda się wytropić tego Litwaka — mówi do Sweeney. — Dobrze, Kathy. Dzięki. Wiem, że nie. Też mam taką nadzieję.

Odkłada słuchawkę, podnosi z biurka pamiątkową szklaną kulę z miniaturową panoramą Sitka, potrząsa nią i wpatruje się w padający śnieg. Wyrzuciła z biura prawie wszystkie drobiazgi i fotografie. Jest tu tylko szklana kula i owcze skórki w ramkach na ścianie. A także kauczukowiec, fikus i różowy storczyk w białe plamki w wazonie z zielonego szkła, ale pokój nadal ma urodę podwozia autobusu. Pośrodku tego wszystkiego siedzi Bina w jednym ze swych smutnych garniturków, z włosami upiętymi za pomocą metalowych spinek, gumek recepturek i innych znalezionych w szufladzie, użytecznych przedmiotów.

— Nie wyśmiała cię — mówi Landsman. — Prawda?

— To nie ten typ — odpowiada Bina. — Chce więcej informacji. Może się mylę, ale coś mi się zdaje, że nie po raz pierwszy słyszała o Alterze Litwaku. Powiedziała, że jeśli go znajdziemy, chciałaby sama dokonać zatrzymania.

— Buchbinder — mówi Landsman. — Doktor Rudolf Buchbinder. Pamiętasz, tego wieczoru, kiedy przyszłaś do PolarSzternu, on właśnie wychodził.

— Ten dentysta z ulicy Ibn Ezry?

— Powiedział, że się przenosi do Jerozolimy — przypomina Landsman. — Myślałem, że to jakaś bzdura.

— Instytut Jakiśtam.

— Na M.

— Miriam.

— Moria.

Siada do komputera i w spisie numerów zastrzeżonych znajduje adres Instytutu Moria na ulicy Maksa Nordaua 822 na siódmym piętrze.