— Osiemset dwadzieścia dwa — mówi Landsman. — Hmm.
— To chyba blisko ciebie? — Bina wybiera znaleziony numer.
— Dokładnie naprzeciwko — wyznaje Landsman z pewnym zmieszaniem. — Hotel Blackpool.
— Automatyczna sekretarka — informuje Bina. Czubkiem palca przerywa połączenie i wystukuje cztery cyfry. — Mówi Gelbfisz.
Uzgadnia, że mundurowi i tajniacy obstawią drzwi i bramy hotelu Blackpool, odkłada słuchawkę i wpatruje się w nią zamyślona.
— Dobra, chodźmy — mówi Landsman.
Ale Bina ani drgnie.
— Wiesz, naprawdę przyjemnie było żyć, kiedy nie musiałam znosić tych waszych bredni. Tej landsmanii dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Zazdroszczę ci tego — wyznaje Landsman.
— Herc, Miśko, twoja matka, twój ojciec. Cała wasza rodzina. — I dodaje po amerykańsku: — Kupa pierdolonych świrów.
— Wiem.
— Naomi była wśród was jedyną normalną osobą.
— Ona mówiła to samo o tobie. Tylko ona mówiła „na świecie”.
Ktoś raz po raz szybko stuka do drzwi. Landsman wstaje, myśląc, że to Miśko.
— Cześć — odzywa się człowiek w drzwiach po amerykańsku. — Chyba nie miałem przyjemności.
— Kim pan jest?
— Ja jest wasze towarzystwa pogrzebowe — oznajmia przybysz beznadziejnym, lecz energicznym żydowskim.
— Pan Spade jest tutaj, by nadzorować Przejęcie — mówi Bina. — Chyba wspomniałam, że może się zjawić, detektywie Landsman.
— Chyba tak.
— Detektyw Landsman — mówi Spade, miłosiernie przechodząc na amerykański. — Osławiony.
Nie jest to typ golfisty z brzuchem, jakiego wyobrażał sobie Landsman. Jest zbyt młody, zbyt brzydki, zbyt szeroki w ramionach i klatce piersiowej. Ma na sobie garnitur z wełny czesankowej, zapięty na wszystkie guziki, oraz białą koszulę i krawat w niebieskie ciapki barwy zakłóceń w obrazie TV Jego szyja to jedna masa powstałych przy goleniu zadraśnięć i przeoczonych włosków, wydatna grdyka zwiastuje niezgłębione otchłanie gorliwości i szczerości. W klapie nosi znaczek w kształcie stylizowanej ryby.
— Może usiedlibyśmy na chwilę z pańską zwierzchniczką?
— Dobrze — mówi Landsman — ale ja wolę stać.
— Jak pan chce. Jednak lepiej nie stójmy w drzwiach.
Landsman odsuwa się z zapraszającym gestem. Spade zamyka drzwi za sobą.
— Detektywie Landsman, mam powody sądzić — zaczyna — że prowadził pan samowolne, co więcej, zważywszy na to, że obecnie jest pan zawieszony…
— Z pełnym wynagrodzeniem — wtrąca Landsman.
— …bezprawne dochodzenie w sprawie, którą oficjalnie uznano za zamkniętą. Z pomocą detektywa Miśka Szemeca, który również działał bez upoważnienia. Oraz, zgaduję na chybił trafił, ale nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że pani inspektor Gelbfisz też w tym pomagała.
— Prawdę mówiąc, była jak wrzód na dupie — mówi Landsman. — Jeśli mam być szczery. Żadnej pomocy.
— Właśnie dzwoniłam do biura prokuratora okręgowego — informuje Bina.
— Naprawdę?
— Może przejmą tę sprawę.
— Coś takiego!
— To poza moją jurysdykcją. Zaistniało… mogło zaistnieć zagrożenie. Dla obiektu za granicą. Ze strony mieszkańców Okręgu.
— Ho, ho! — Spade jest zgorszony i zachwycony zarazem. — Zagrożenie? Co pani powie?
Wzrok Biny wypełnia się gęstym, zimnym płynem, czymś pośrednim między rtęcią i szlamem.
— Usiłuję odnaleźć człowieka nazwiskiem Alter Litwak — mówi z wielkim znużeniem, które, zda się, ciągnie w dół kąciki jej głosu. — On może mieć związek z tym zagrożeniem. Tak czy inaczej, chciałabym się przekonać, co wie o morderstwie niejakiego Mendla Szpilmana.
— Aha — mówi Spade przyjaźnie, lecz jakby z lekkim roztargnieniem, jak ktoś, kto udaje, że przyswaja sobie szczegóły cudzego życia, surfując po wewnętrznym Internecie umysłu. — Dobrze, ale widzi pani, rzecz w tym… Mówiąc jako… jak to się nazywa? Taki człowiek z Towarzystwa Pogrzebowego, który siedzi przy zmarłym, kiedy to jest Żyd?
— Nazywa się szojmer — mówi Bina.
— Właśnie. Więc mówiąc jako miejscowy szojmer, muszę powiedzieć: nie. Pani ma zostawić w spokoju cały ten pasztet i pana Litwaka też.
Bina długo zwleka z odpowiedzią. Znużenie zdaje się spływać z jej głosu do ramion, szczęk, całej twarzy.
— Pan jest w to zamieszany, Spade?
— Ja osobiście? Nie, proszę pani. Zespół do spraw Przejęcia? Mmmm. Alaskijska Komisja Przejęcia? W żadnym razie. Prawdę mówiąc, w ogóle niewiele wiem o całej aferze. Ale tego, co wiem, nie mam prawa wyjawić. Pracuję w zarządzaniu zasobami, pani inspektor. Tym się zajmuję. I jestem tutaj, by wam powiedzieć, że, z całym szacunkiem, zmarnowaliście na tę sprawę już zbyt wiele zasobów.
— To są moje zasoby, panie Spade — mówi Bina. — Jeszcze przez całe dwa miesiące. Mogę przesłuchiwać, kogo mi się spodoba. Mogę aresztować, kogo zechcę.
— Nie, jeśli biuro prokuratora okręgowego każe się pani wycofać.
Dzwoni telefon.
— To pewnie biuro prokuratora okręgowego — domyśla się Landsman.
Bina podnosi słuchawkę.
— Halo, Kathy. — Słucha przez minutę w milczeniu, kiwając głową. Wreszcie mówi: — Rozumiem — i rozłącza się. Głos ma spokojny i beznamiętny. Uśmiecha się cierpko i pokornie pochyla głowę, jakby została pokonana w uczciwej walce. Landsman czuje, że stara się na niego nie patrzeć, bo w przeciwnym razie mogłaby się rozpłakać. A on wie, jak oburzona musi być Bina Gelbfisz, żeby zaistniała groźba łez.
— A wszystko tak łacinie załatwiłam — mówi ona.
— Muszę przyznać — wtrąca Landsman — że to miejsce to przedtem był istny cyrk.
— Zamierzałam to wam po prostu przekazać — zwraca się Bina do Spade’a. — Ślicznie zapakowane. Żadnych śmieci. Zapięte na ostatni guzik.
Tak bardzo się starała, zbierała zasługi, właziła w każdy tyłek, w który wleźć należało. Uprzątnęła stajnie. Zawiązała Komendę Główną w Sitka ozdobną wstążeczką, ze sobą w roli kokardki na czubku.
— Pozbyłam się nawet tej nieszczęsnej kanapy — mówi. — Spade, co tu się, do diabła, dzieje?
— Naprawdę nie wiem, proszę pani. Ale gdybym wiedział, też bym powiedział, że nie wiem.
— Ma pan polecenie dopilnować, żeby wszystko z tej strony poszło gładko.
— Tak jest, proszę pani.
— A po drugiej stronie jest Palestyna.
— Niewiele wiem o Palestynie — mówi Spade. — Pochodzę z Lubbock. Lecz moja żona jest z Nacogdoches, a to tylko sześćdziesiąt kilometrów od Palestyny.
Bina przez chwilę patrzy nań tępo, jednak zaraz jej policzki różowi zrozumienie.
— Pan tu żarty sobie stroi? — oburza się. — Jak pan śmie!
— Przepraszam, proszę pani — mówi Spade i teraz on z kolei trochę się czerwieni.
— Traktuję tę pracę bardzo poważnie, panie Spade. Więc panu powiem, niech pan lepiej… kurwa, niech pan lepiej też mnie poważnie traktuje.
— Tak, proszę pani.
Bina wstaje zza biurka i zdejmuje z wieszaka pomarańczową kurtkę.
— Zamierzam zatrzymać Altera Litwaka. Przesłuchać go. Być może aresztować. Chce mnie pan powstrzymać, proszę bardzo, niech pan spróbuje. — Szeleszcząc kurtką, przepycha się obok zbaraniałego Spade’a. — Ale nie radzę, bo wtedy sprawy z tej strony z pewnością nie pójdą gładko, przyrzekam to panu.
I znika za drzwiami, lecz sekundę później wsadza głowę przez drzwi, dopinając oślepiający pomarańczowy strój.