— Pokażcie nakaz. — To Gold, ostry mały meksykanin, kosior z Peril Strait. Zrywa się z kanapy, lecz na widok Landsmana jego pojedyncza brew zbija się w supeł. — Szefowo, a tego to w ogóle nie powinno tu być. Niech go pani stąd zabiera.
— Spokojnie — mówi Bina. — Jak się pan nazywa?
— Gold — przedstawia go Landsman.
— A tak. Gold, przyjrzyj się tylko. Was jest ilu?… raz, dwa, trzy… siedmiu, a nas tylko dwoje.
— A mnie właściwie nie ma — wtrąca Landsman. — Istnieję tylko w wyobraźni.
— Przyszłam porozmawiać z Alterem Litwakiem, cukiereczku, i niepotrzebny mi do tego jakiś świstek. Jeśli zechcę go zatrzymać, zawsze mogę załatwić nakaz później. — Obdarza Golda swym ujmującym uśmiechem, nieco już wyświechtanym. — Poważnie.
Gold waha się. Ogląda się na pozostałych sześciu, jakby chciał sprawdzić, co o tym sądzą, lecz nagle cała ta procedura — bądź życie w ogólności — chyba traci dlań sens, bo podchodzi do drzwi sypialni i puka. Po drugiej stronie rozlega się śmiertelny poświst dziurawych dudów.
Pokój, spartański i schludny, przypomina chatę Herca Szemeca, z szachownicą włącznie. Nie ma telewizora. Nie ma radia. Tylko krzesło, półka na książki i w kącie łóżko polowe. Stalowa, sięgająca podłogi żaluzja łomocze, szarpana wiatrem od zatoki. Litwak siedzi wyprostowany na pryczy, trzymając na złączonych kolanach książkę i sącząc jakiś napój odżywczy z puszki przez zieloną, giętką słomkę. Na widok Biny i Landsmana odstawia puszkę na półkę obok zeszytu w marmurek, zaznacza wstążeczką stronicę w książce i zamyka ją. Landsman widzi, że jest to stare, oprawne w płótno wydanie jakiegoś dzieła Tarrascha, może nawet Trzystu partii szachowych. Litwak podnosi głowę. Jego oczy to dwie matowe monety, twarz to same cienie i kąty, niczym nadruk na żółtej skórze czaszki. Patrzy na przybyłych wyczekująco, z pobłażliwą miną dobrego dziadunia, jakby oczekiwał karcianej sztuczki, równie gotów na rozczarowanie, jak na udawanie zaskoczenia.
— Jestem Bina Gelbfisz. Mejera Landsmana pan zna.
„Ciebie też znam” — odpowiadają oczy starca.
— Rebe Litwak nie mówi — wtrąca Gold. — Ma zniszczone struny głosowe.
— Rozumiem. — Bina ogarnia wzrokiem rozmiar destrukcji, której czas, kalectwo i prawa fizyki dokonały w tym człowieku. Siedemnaście czy osiemnaście lat temu tańczyła z nim rumbę na weselu kuzynki Landsmana Szyfry Szejnfeld. Arogancka maniera policjantki idzie w kąt, może nie odrzucona — to niemożliwe — lecz, powiedzmy, chwilowo schowana do kabury. Wciąż jednak pozostaje odbezpieczona, a dłoń właścicielki pręży się w gotowości nad biodrem. — Panie Litwak, mój detektyw opowiada o panu dość dziwne historie.
Litwak sięga po notes przekreślony na ukos smukłym, hebanowym cygarem pióra Waterman. Palcami jednej ręki otwiera go i układa na kolanie, nie spuszczając z Biny badawczego wzroku, jakby studiował szachownicę w Klubie Einstein, szukając debiutu, wykluczając dziewiętnaście z dwudziestu możliwych wariantów. Odkręca pióro. Na ostatniej stronie notesu pisze:
Nie lubisz dziwnych historii
— Nie, proszę pana. Nie lubię. Od wielu lat pracuję w pionie śledczym i na palcach jednej ręki mogę policzyć przypadki, gdy dziwna opowieść o jakimś zdarzeniu okazała się prawdziwa lub użyteczna.
Trudna sprawa — lubić proste wyjaśnienia w świecie pełnym Żydów
— Zgadza się.
Więc pewnie ciężko być żydowską policjantką
— Ja to lubię — mówi Bina z uczuciem. — Będzie mi tego brakowało, kiedy się skończy.
Litwak wzrusza ramionami, jakby sugerując, że współczułby, gdyby mógł. Jego bezwzględne, błyszczące, zaczerwienione oczy wędrują ku drzwiom; uniesiona brew zadaje Goldowi pytanie. Gold kręci głową i wraca do oglądania telewizji.
— Zdaję sobie sprawę, że to niełatwe — ciągnie Bina. — Ale może mógłby pan powiedzieć, co panu wiadomo o Mendlu Szpilmanie.
— I Naomi Landsman — dodaje Landsman.
Myślisz że zabiłem Mendla to jesteś ciemna jak on
— Ja w ogóle nic nie myślę — mówi Bina.
Szczęściara
— Taki mam dar.
Litwak zerka na zegarek i wydaje chrapliwy dźwięk, który Landsman uznaje za cierpliwe westchnienie. Strzela palcami, a gdy Gold się odwraca, macha zapisanymi kartkami. Gold wraca do pierwszego pokoju i przynosi świeży notes, który wręcza Litwakowi ze spojrzeniem zawierającym propozycję pozbycia się lub usunięcia irytujących gości dowolnie przezeń wybraną metodą. Litwak odprawia go skinieniem ręki, wskazując mu drzwi. Następnie przesuwa się na łóżku i poklepuje miejsce obok siebie. Bina rozpina kurtkę i siada, Landsman przystawia sobie krzesło z giętego drewna. Litwak otwiera notes na pierwszej stronie.
Każdy Mesjasz ponosi klęskę — pisze — gdy sam próbuje się ocalić
39
Mieli własnego, bardzo dobrego pilota, weterana wojny na Kubie, nazwiskiem Frum, który obsługiwał regularne transporty z Sitka. Frum służył pod rozkazami Litwaka w Matanzas i podczas krwawej jatki pod Santiago. Był wierny, a zarazem pozbawiony choćby krztyny wiary — zestaw cech ogromnie ceniony przez Litwaka, który ze wszystkich stron musiał znosić zdrady wierzących, często dobrowolne. Pilot Frum wierzył tylko w to, co widział na desce rozdzielczej. Był trzeźwy, skrupulatny, kompetentny, cichy, odporny. Kiedy lądował w Peril Strait z ładunkiem rekrutów, chłopcy, którzy opuszczali samolot, wiedzieli, jakimi żołnierzami chcieliby zostać.
Poślijcie Fruma, napisał Litwak, gdy oficer prowadzący, pan Cashdollar, przekazał im wieści o cudownych narodzinach w Oregonie. Frum wyleciał we wtorek. A w środę — przecież, powiedzieliby wierzący, nie mógł to być zwykły przypadek — Mendel Szpilman wtoczył się do gabinetu osobliwości doktora Buchbindera na siódmym piętrze hotelu Blackpool i oznajmił, że zostało mu już tylko jedno błogosławieństwo, które zamierza wykorzystać dla siebie. Lecz w tym momencie Frum znajdował się na odległym o tysiąc mil ranczu w okolicach Corvallis, gdzie Fligler i Cashdollar, którzy właśnie przylecieli z Waszyngtonu, usiłowali dojść do ładu z hodowcą magicznego rudego zwierzęcia.
Oczywiście istnieli inni piloci, którzy mogli przewieźć Szpilmana do Peril Strait, ale byli to ludzie z zewnątrz albo młodzi wyznawcy. Ludziom z zewnątrz nie wolno ufać, natomiast młody wyznawca, obawiał się Litwak, mógłby doznać zawodu na widok Szpilmana i zacząć rozgłaszać nieżyczliwe plotki. Szpilman, zdaniem doktora Buchbindera, był w bardzo marnym stanie: pobudzony i drażliwy, bądź apatyczny i senny, poza tym ważył tylko pięćdziesiąt pięć kilo. Doprawdy, wcale nie wyglądał na cadyka ha-Dor.
Postawionemu pod ścianą Litwakowi przyszedł do głowy tylko jeden inny pilot, osoba również pozbawiona wiary, niemniej dyskretna i solidna, w dodatku związana z Litwakiem dawną znajomością, w czym śmiał pokładać pewne nadzieje. Z początku usiłował wyrzucić to nazwisko z pamięci, ale wciąż doń powracało. Poza tym bał się, że jeśli będą dłużej zwlekać, Szpilman znów im się wymknie: głupi żydek już dwukrotnie wycofywał się z obietnicy podjęcia leczenia u doktora Roboja w Peril Strait. A więc Litwak polecił odszukać ową niewierzącą, godną zaufania osobę i zaproponował jej robotę. Zgodziła się za tysiąc dolarów więcej, niż Litwak pierwotnie zamierzał zapłacić.