— Baba — sarknął doktor Roboj, przesuwając wieżę na skrzydle hetmańskim, co, zdaniem Litwaka, nie dawało mu żadnej widocznej przewagi. Wedle jego wyważonej opinii, doktor miał wadę powszechną wśród wierzących: zbytnio polegał na strategii, lekceważąc taktykę. Często ruszał się tylko po to, by się ruszyć; skupiony na celu, nie zaprzątał sobie głowy jakością posunięć pośrednich. — Tutaj. W tym miejscu.
Siedzieli na drugim piętrze głównego budynku, w gabinecie z widokiem na zatokę, niechlujne sieci, krzywy drewniany chodnik indiańskiej wioski i sterczący nad wodą pomost nowiuteńkiej przystani wodolotów. Gabinet należał do Roboja, lecz w jego kącie stało biurko, które zajmował Mojsze Fligler, oczywiście kiedy był na miejscu i dał się posadzić za biurkiem. Sam Alter Litwak wolał obywać się bez takich luksusów, jak biurko, gabinet, dom. Sypiał w pokojach gościnnych, w garażach, na cudzych kanapach; jego biurkiem bywał kuchenny stół, gabinetem plac ćwiczeń, Klub Szachowy Einstein, pokój na zapleczu Instytutu Moria.
W tym miejscu są mężczyźni mniej męscy niż ona, napisał w notesie. Trzeba było wcześniej ją zatrudnić
Wymusił białymi wymianę gońców z nagłym przełomem w centrum. Dostrzegł, że na dwa sposoby może dać mata w czterech posunięciach. Nużyła go perspektywa wygranej; zastanawiał się, czy kiedykolwiek w ogóle obchodziła go gra w szachy. Wziął pióro i napisał obelgę, chociaż przez niespełna pięć lat ani razu nie udało mu się sprowokować Roboja.
Gdybym miał setkę takich jak ona wykańczałbym cię teraz na tarasie z widokiem na Górę Oliwną
— Hmmf — sapnął Roboj, ujmując piona i wpatrując się w twarz Litwaka wpatrzonego w niebo.
Doktor Roboj siedział tyłem do okna; jego długa postać brała szachownicę w ciemny nawias, długa, koścista twarz wiotczała z wysiłku, gdy próbował odgadnąć swą beznadziejną szachową przyszłość. Zachodnie niebo za jego plecami miało barwę dymu i marmolady pomarańczowej. Pomięte góry, fałdy czerniejącej zieleni i fioletu, lśniące błękitem szczeliny białego śniegu. Na północnym zachodzie zapadał za horyzont księżyc w pełni, szary, o ostrych konturach, niczym przyklejona do nieba, czarno-biała fotografia samego siebie.
— Za każdym razem, gdy patrzysz przez okno — powiedział Roboj — wydaje mi się, że dlatego, że już przylecieli. Chciałbym, żebyś przestał. To mnie denerwuje. — Przewrócił króla, wstał od szachownicy i powoli, kończyna za kończyną, rozprostował swe wielkie modliszkowate ciało. — Wygrałeś. Przepraszam, nie mogę grać. Jestem zbyt spięty.
Jął przemierzać gabinet tam i z powrotem.
Nie wiem, czemu tak się denerwujesz twoja robota jest łatwa
— Ach, tak?
On musi uratować Izrael ty musisz tylko uratować jego
Roboj przystanął i odwrócił się twarzą do Litwaka, który odłożył pióro i zaczął układać bierki w klonowej kasetce.
— Trzystu chłopców gotowych jest pójść za nim na śmierć — warknął rozdrażniony. — Trzydzieści tysięcy wierzbowerów powierza temu człowiekowi swoje życie i losy, porzuca domy, naraża rodziny. Jeśli za nimi pójdą inni, będą to miliony. Miło mi, że możesz na ten temat żartować. Miło mi, że się nie denerwujesz, że świadomość, że on wreszcie tu leci, pozwala ci spokojnie gapić się w niebo.
Litwak przerwał układanie bierek i znów spojrzał w okno. Kormorany, mewy, tuzin fantazyjnych wariantów zwykłej kaczki, nieposiadających żydowskiej nazwy — w każdej chwili każdy z tych ptaków, rozpościerając skrzydła na tle zachodzącego słońca, mógł przybrać postać piper super cuba, podchodzącego do lądowania z południowego zachodu. Oczywiście, że patrząc w niebo, Litwak się denerwował. Ich przedsięwzięcie z definicji nie przyciągało ludzi z talentem do czekania.
Ja naprawdę mam nadzieję że to c h-D
— Wcale nie — powiedział Roboj. — Nic cię to nie obchodzi. Jesteś w tym wyłącznie ze względu na ryzyko. Dla ciebie to gra.
Po wypadku, który odebrał Litwakowi żonę i głos, to właśnie doktor Rudolf Buchbinder, szalony dentysta z ulicy Ibn Ezry, odbudował mu szczękę, odtwarzając jej fundamenty z akrylu i tytanu. A gdy Litwak odkrył, że jest uzależniony od środków przeciwbólowych, to właśnie dentysta wysłał go na leczenie do kolegi z dawnych czasów, doktora Maksa Roboja. Więc kiedy wiele lat później Cashdollar poprosił swego człowieka w Sitka o pomoc w misji, zleconej z bożej inspiracji przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, Litwak od razu pomyślał o Roboju i Buchbinderze.
Wciągnięcie do planu Heskela Szpilmana kosztowało Litwaka znacznie więcej czasu, nie mówiąc już o hucpie. Niekończące się podchody i targi za pośrednictwem Baronsztajna; silny opór urzędników z Departamentu Sprawiedliwości, którzy — całkiem sprawiedliwie — uważali Szpilmana i Litwaka, odpowiednio, za szefa gangu i jego oprycha od brudnej roboty; wreszcie, po miesiącach falstartów i odwołań, spotkanie z wielkim człowiekiem w łaźni przy alei Ringelbluma.
Wtorkowy poranek, ukośne, spiralne zwoje sypiącego śniegu, na ziemi dziesięć centymetrów świeżego puchu, zbyt świeżego, żeby wysłać pług. Na rogu Ringelbluma i Glatsztajna ośnieżony czerwony parasol sprzedawcy kasztanów, błysk i syk rozpalonej brytfanny, rozmiękłe odciski stóp w obramowaniu równoległych śladów wózka. Cisza, że słychać mechanizm sygnalizacji świetlnej i wibrację pagera na biodrze goryla przy wejściu. Dwóch goryli, wielkich rudych niedźwiedzi, czuwających nad fizycznym jestestwem rabina wierzbowerów.
Zaciekłe twarze byczków Rudaszewskich, wiodących Litwaka w górę po krytych winylem betonowych schodach i dalej, długim szybem korytarza ku wejściu do łaźni, opromieniał lekki blask. Szelmostwo, litość, cień psotnika i dręczyciela, kapłana, który zaraz odsłoni ludożerne bóstwo. Zgrzybiały rosyjski kasjer w stalowej klatce, zwalisty łaziebny w bunkrze białych ręczników nie zwracali na nich najmniejszej uwagi, ani teraz, ani prawdopodobnie nigdy. Czekali ze spuszczonymi głowami, zaślepieni strachem i dyskrecją, myślami wciąż przebywając gdzie indziej, przy kawie w Polar-Szternie, w łóżkach z żonami. O tej porze łaźnia nawet nie była czynna. Nikogo, ale to nikogo tu nie było: łaziebny, który po kontuarze przesunął w stronę Litwaka dwa wytarte ręczniki, wyglądał jak duch wręczający całun umarłemu.
Litwak rozebrał się i rozwiesił ubranie na dwóch stalowych haczykach. Czuł woń zmiennych pływów łaźni, chloru, potu spod pach oraz mocnej solanki, która — gdy się zastanowić — mogła wszakże pochodzić z wytwórni marynat na parterze. Nic i nikt — jeśli w ogóle istniał taki zamiar — nie zniechęcał go do zdjęcia odzieży. A blizny miał liczne, niekiedy okropne, i wywarły one należyte wrażenie. Usłyszał ciche gwizdnięcie Rudaszewskiego, który obsługiwał szatnię. Ciało Litwaka było jak pergamin zapisany bólem i przemocą, dopuszczający tylko najbardziej powierzchowną egzegezę.
Podoba się wam? — napisał w notesie, wyjętym z wiszącej na haczyku marynarki.
Nie mogąc uzgodnić stosownej odpowiedzi, jeden z Rudaszewskich kiwnął głową, drugi zaś pokręcił przecząco. Następnie zamienili się reakcjami, z czego żaden nie był zadowolony, aż wreszcie machnęli na Litwaka ręką i przez zaparowane szklane drzwi skierowali go do sauny na konfrontację z ciałem, którego tak czujnie strzegli.
O, groza i splendor tego nagiego ciała, olbrzymiego, nabiegłego krwią oka, wyjętego z orbity! Litwak widział je wcześniej tylko raz, zwieńczone kapeluszem, ciasno niczym zwitek tytoniu Pinar del Río otulone w sztywny, czarny płaszcz, muskający czubki maleńkich trzewików. Teraz ociężałe wyłaniało się z pary — wielki głaz wapienny, porośnięty czarnym mchem zarostu. Litwak poczuł się jak samolot we mgle, rzucony podmuchem wiatru ku zboczu niespodziewanej góry. Brzuch brzemienny trojaczkami słoni, pełne, obwisłe piersi z różowymi fasolkami brodawek, wielkie drożdżowe chały ud i zagubiony w mroku między nimi gruby wałek szarobrązowego mięsa.