Выбрать главу

Litwak ostrożnie umieścił nieizolowaną armaturę kości na ruszcie gorących kafli naprzeciwko rabina. Wtedy, na ulicy, oczy Szpilmana skrywały się w okrągłym cieniu kapelusza, pod zegarem słonecznym ronda. Teraz wymierzone były w Litwaka i jego brutalnie sponiewierane ciało. To dobre oczy, pomyślał Litwak, bądź też takie, które właściciel nauczył pożytków z dobroci. Odczytały blizny Litwaka — ściągnięte fioletowe wargi na lewym ramieniu, czerwone aksamitne cięcia na biodrze, w lewym udzie dziura, w której zmieściłaby się miarka dżinu — oferując współczucie, szacunek, nawet wdzięczność. Wojna na Kubie odznaczała się daremnością, brutalnością i marnotrawstwem. Jej uczestnicy po powrocie spotkali się z odrzuceniem, nikt nie zaproponował im wybaczenia, zrozumienia, szansy uzdrowienia. Litwakowi i jego pokiereszowanej skórze Heskel Szpilman podarował wszystkie te trzy rzeczy.

— Charakter pańskiego kalectwa — rzekł rebe — został mi wyjaśniony razem z istotą pańskiej propozycji. — Dziewczęcy głos, tłumiony parą, odbity od kafli, zdawał się mieć źródło gdzie indziej niż w kotle piersi. — Widzę jednak, że mimo wyraźnej instrukcji przyniósł pan ze sobą notes i pióro.

Litwak uniósł inkryminowane przedmioty, okryte kropelkami wilgoci. Notes pod jego palcami purchlił się i wyginał.

— Nie będą panu potrzebne. — Ptaki dłoni Szpilmana przysiadły na skale jego brzucha, sam rebe zaś przymknął oczy, odbierając Litwakowi swoje szczere bądź udawane współczucie, porzucając go, by przez chwilę pogotował się na parze. Litwak nienawidził szwicu, ale ta instytucja starego Harkawy, świecka i obskurna, była jedynym miejscem, gdzie Wierzbowski rabin mógł załatwić prywatną sprawę z dala od swego gabego, dworu i świata. — Nie przewiduję z pana strony żadnych pytań ani reakcji.

Litwak skinął głową, gotów zaraz wstać. Rozum mu podpowiadał, że Szpilman nie zadawałby sobie trudu, by go wzywać na jednostronną rozmowę na golasa, gdyby zamierzał mu odmówić. Jednak w brzuchu czul, że misja jest skazana na niepowodzenie, że Szpilman kazał mu przyjść na aleję Ringelbluma, by to oznajmić w całym słoniowym majestacie swej osoby.

— Panie Litwak, musi pan wiedzieć, że poświęciłem pańskiej propozycji wiele uwagi, pragnąc logicznie prześledzić wszystkie, nawet najdalsze jej konsekwencje.

Zacznijmy od naszych południowych przyjaciół. Gdyby po prostu czegoś chcieli, jakiejś konkretnej rzeczy lub surowca… na przykład ropy. Albo gdyby kierowali się względami strategicznymi wobec Rosji albo Persji. W obu wypadkach wcale nie bylibyśmy im potrzebni. Jakkolwiek trudno jest podbić Ziemię Świętą, nasza fizyczna obecność, nasz duch bojowy, nasza żądza walki ma niewielkie znaczenie dla ich planów. Przyjrzałem się teologii tych gojów, a także ich deklaracjom poparcia dla sprawy żydowskiej w Palestynie, po czym, w miarę możliwości, korzystając z raportów rebego Baronsztajna, usiłowałem wyrobić sobie sąd o ich celach. I doszedłem do nieodpartego wniosku, że kiedy mówią, że pragną znów ujrzeć Jerozolimę pod rządami Żydów, to mówią poważnie. Ich rozumowanie, domniemane proroctwa i apokryfy, na których budują swe życzenie, wydają mi się odrobinę śmiechu warte, a nawet odpychające. Politowanie budzi dziecięca ufność, jaką ci goje pokładają w rychłym powrocie kogoś, kto przede wszystkim nigdy nie odszedł, nie mówiąc już o przyjściu. Niemniej jestem całkiem pewien, że oni z kolei litują się nad nami i naszym opieszałym Mesjaszem. A jako podstawa partnerstwa wzajemne politowanie jest czymś nie do pogardzenia.

Co się tyczy pańskiego udziału, sprawa jest prosta, prawda? Jest pan najemnikiem, żołnierzem do wynajęcia. Bawią pana wyzwania i odpowiedzialność związana z dowodzeniem. Rozumiem to, naprawdę. Lubi pan walczyć i lubi pan zabijać, póki giną inni ludzie, nie pańscy. Oraz, śmiem stwierdzić, po tylu latach pracy z Szemecem — a teraz również samodzielnie — utrwalił się u pana zwyczaj stwarzania pozorów, tak żeby Amerykanie byli zadowoleni.

Jednak dla wierzbowerów ryzyko jest ogromne. W takiej awanturze mogłaby zginąć cala nasza społeczność. Gdyby pańskie oddziały okazały się źle przygotowane albo — co wszak nie jest nieprawdopodobne — mniej liczne, zostalibyśmy zmieceni z powierzchni ziemi w ciągu kilku dni. Lecz zostając tutaj, również będziemy skończeni. Rozegnani na cztery wiatry. Nasi przyjaciele z południa powiedzieli to bardzo wyraźnie. To jest ten „kij” — Przejęcie jako ogień rozpalony pod tyłkiem, na który Jerozolima wyzwolona ma być kubłem zimnej wody. Młodsi z nas wzywają, by okopać się tutaj, i proszę bardzo, niech ktokolwiek spróbuje nas ruszyć. Ale to szaleństwo.

Z drugiej strony, jeśli się zgodzimy, a panu się uda, to odzyskamy skarb tak niewyobrażalnie cenny — oczywiście mam na myśli Syjon — że sama myśl o nim otwiera w mojej duszy dawno zatrzaśnięte okno. Blask aż razi mnie w oczy.

Osłonił oczy lewą dłonią; cienka obrączka wrzynała się w środkowy palec jak ostrze siekiery w pień drzewa. Litwak poczuł pulsowanie w krtani, kciuk raz po raz szarpiący najniższą strunę harfy. Zawrót głowy. Uczucie, że pęcznieją mu ręce i nogi. To przez gorąco, pomyślał, ostrożnie i płytko wdychając gęste, rozpalone powietrze.

— Ta wizja mnie oślepia — ciągnął rebe. — Może w równym stopniu, choć w inny sposób, jak ewangelistów. Tak bezcenny jest to skarb. Tak niezmiernie słodki.

Nie. Nie tylko panujące w szwicu duchota i gorąco przyprawiały Litwaka o bicie serca i zawrót głowy. Był pewien mądrości swego brzucha: Szpilman zamierzał odrzucić jego propozycję. Lecz w miarę przybliżania się tej decyzji odczuwał rosnące oszołomienie nową, musującą w żyłach możliwością, dreszcz zwiastujący olśniewające posunięcie w grze.

— Niemniej to nie wystarczy — mówił rebe. — Pragnę Mesjasza jak niczego innego na świecie. — Wstał, a jego brzuch wylał się na biodra i krocze niczym kipiące mleko, spływające po bokach garnka. — Ale się boję. Boję się klęski. Boję się potencjalnej utraty życia przez wielu moich ludzi i totalnego zniszczenia wszystkiego, na co pracowaliśmy przez ostatnie sześćdziesiąt lat. Litwak, z wojny uratowało się jedenaścioro wierzbowerów. Jedenaścioro. Obiecałem mojemu teściowi na łożu śmierci, że nie dopuszczę, by kiedykolwiek znów dotknęło nas takie nieszczęście.

No i w końcu, szczerze mówiąc, obawiam się, że to może być robota głupiego. Bardzo wiele tekstów przekonywająco naucza, że nie należy podejmować żadnych działań na rzecz przyśpieszenia nadejścia Mesjasza. Potępia je Księga Jeremiasza, podobnie jak Przysięgi Salomona. Oczywiście, że chciałbym widzieć swój lud osiadły w nowym domu, zabezpieczony materialnie dzięki pomocy Stanów Zjednoczonych, z dostępem do niewyobrażalnie ogromnego rynku, który zyskalibyśmy, gdyby pańska operacja się powiodła. Pragnę Mesjasza tak, jak pragnę się zanurzyć, po tym gorącu, w chłodnych, ciemnych wodach mykwy w sąsiedniej sali. Ale, niech mi Bóg wybaczy te słowa, boję się. Tak bardzo się boję, że nie wystarczy nawet smak imienia Mesjasza na języku. Więc niech pan to powie tym z Waszyngtonu. Niech pan im powie, że rebe wierzbowerów się boi. — Idea lęku, zda się, wręcz uwodziła go swoją nowością, jak nastolatka myśl o śmierci lub dziwkę szansa niepokalanej miłości. — Co?

Litwak uniósł wskazujący palec prawej dłoni. Było coś jeszcze, ostatnia rzecz, którą mógł zaproponować rebemu. Jeszcze jedna klauzula umowy. Nie miał pojęcia, jak ją zrealizuje i czy faktycznie da się ją zrealizować. Lecz widząc, że rebe zamierza odwrócić się masywnymi plecami do Jerozolimy i całej tej gigantycznej, skomplikowanej układanki, nad którą on, Litwak, głowił się od wielu miesięcy, poczuł, że pomysł ten narasta w nim jak genialny ruch szachowy, opatrzony w zapisie dwoma wykrzyknikami. Pośpiesznie przewertował notes i na pierwszej czystej kartce nabazgrał dwa wyrazy, ale z paniki i popłochu zbyt mocno nacisnął pióro i stalówka rozszarpała wilgotny papier.