— O co chodzi? — zapytał Szpilman. — Chce pan jeszcze coś zaproponować?
Litwak kiwał głową raz po raz.
— Coś większego niż Syjon? Mesjasz? Dom i fortuna?
Litwak podniósł się i po kamiennej podłodze podreptał do rebego — dwaj nadzy mężczyźni, dźwigający historie swych zrujnowanych ciał, każdy na swój sposób ogołocony, samotny. Litwak wyciągnął rękę, po czym wiedziony natchnieniem i mocą owej samotności, nakreślił czubkiem palca dwa słowa na zaparowanym, białym kwadracie kafla.
Rebe przeczytał je i podniósł wzrok, napis zaś zwilgotniał i zniknął.
— Mój syn — powiedział rebe.
To dla mnie więcej niż gra, napisał teraz Litwak w gabinecie w Peril Strait, czekając z Robojem na przylot owego krnąbrnego, niepokornego syna. Wolę walczyć o wygraną choćby nie wiem jak wątpliwą niż czekać by zobaczyć jakie mi rzucą ochłapy
— Pewnie kryje się w tym jakieś credo — westchnął Roboj. — Może jest jeszcze dla pana nadzieja.
W zamian za zorganizowanie ludzi, Mesjasza i finansowania, o jakim nie śmieli nawet marzyć, Litwak prosił swych klientów, pracowników, kolegów i wspólników tylko o jedno: by nie oczekiwali, że uwierzy w te bzdury. Podczas gdy oni postrzegali rudą jałówkę jako owoc boskiej interwencji, on widział efekt miliona dolarów z pieniędzy podatników, wydanych potajemnie na bycze nasienie i zapłodnienie in vitro. Podczas gdy dla nich docelowa całopalna ofiara młodej krówki oznaczała oczyszczenie Izraela i spełnienie obietnicy sprzed tysięcy lat, on w najlepszym razie traktował ją jako niezbędny ruch w odwiecznej grze o przetrwanie Żydów.
Och tak daleko bym się nie posuwał
Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazała się głowa Micky’ego Wajnera.
— Przyszedłem panu przypomnieć — powiedział swoją porządną amerykańską hebrajszczyzną.
Litwak popatrzył tępo na różową twarz o łuszczących się powiekach i dziecięco pulchnym podbródku.
— Pięć minut przed zmierzchem. Prosił pan, by przy” pomnieć.
Litwak podszedł do okna. Niebo było całe w pasy, różowe, zielone i połyskliwo szare niczym łuska łososia. Nad horyzontem błyszczała jakaś gwiazda albo planeta. Skinieniem głowy podziękował Micky’emu Wajnerowi, następnie zaś zatrzasnął pudełko z szachami i zamknął je na haczyk.
— Co ma być o zmierzchu? — zapytał Roboj. Zwrócił się do Micky’ego Wajnera: — Jaki dzisiaj dzień?
Micky Wajner wzruszył ramionami; o ile wiedział, był to całkiem zwyczajny dzień miesiąca nisan. Choć podobnie jak jego młodym towarzyszom została mu wpojona wiara w niechybne przywrócenie biblijnego królestwa Judei i w przeznaczenie Jerozolimy jako odwiecznej stolicy Żydów, w praktykach religijnych nie wyróżniał się szczególną skrupulatnością ani żarliwością. Młodzi Żydzi z Peril Strait przestrzegali głównych świąt, na ogół stosowali się do diety, nosili kipy i małe tałesy, strzygąc brody krótko, po wojskowemu, a w szabat, aczkolwiek nie bez wyjątku, unikali pracy i ćwiczeń. Po czterdziestu latach kariery świeckiego wojownika Alter Litwak tyle mógł jeszcze strawić. Nawet po wypadku, gdy stracił swoją Sorę, gdy wiatr gwizdał w luce, którą zostawiła w jego życiu, gdy łaknął sensu i pragnął uzasadnień, gdy puchar jego był próżny, a misa pusta — nawet wówczas nie mógł zająć miejsca wśród prawdziwie wierzących. Nigdy, na przykład, nie mógłby stać się chasydem. Prawdę mówiąc, chasydów nie znosił, a od spotkania w łaźni do minimum ograniczył spotkania z wierzbowerami, którzy tymczasem potajemnie szykowali potajemny przelot en masse do Palestyny.
Nic ważnego, napisał, zanim schował notes oraz pióro do kieszeni i wyszedł z pokoju. Zadzwońcie kiedy przylecą
U siebie Litwak wyjął sztuczną szczękę i z kościanym stukotem wrzucił ją do szklanki. Następnie rozsznurował buty i ciężko usiadł na pryczy. Zawsze gdy przyjeżdżał do Peril Strait, mieszkał w tym maleńkim pomieszczeniu zaraz za gabinetem Roboja, które na planach widniało jako szafa wnękowa. Ubrania wieszał na haczyku za drzwiami, ekwipunek trzymał pod łóżkiem.
Wsparty plecami o zimną ścianę z malowanego betonu, wbił wzrok przed siebie ponad stalową półkę, na której stała szklanka z zębami. W pokoiku nie było okna, więc Litwak wyobraził sobie gwiazdę wieczorną. Kołującą kaczkę. Księżyc jak z fotografii. Niebo powoli przybierające siną barwę stali pistoletu. A także samolot z południowego wschodu, schodzący coraz niżej, niosący człowieka, który w planie Litwaka był zarazem więźniem i dynamitem, wieżą i pułapką, środkiem tarczy i strzałą.
Wstał wolno, stękając z bólu. Obolałe biodra trzymały się na śrubach, kolana dudniły i zgrzytały jak pedały starego fortepianu. W zawiasach szczęki czuł nieustanne druciane brzęczenie. Przeciągnął językiem po pustych, lepkich jak wosk strefach w ustach. Przyzwyczaił się już do bólu i połamania, lecz od czasu wypadku jego ciało jakby nie należało do niego: było tworem pociętym i pozbijanym ze znalezionych części, budką dla ptaków ze ścinków desek na długim kiju, w której jego dusza trzepotała się niczym ścigany nietoperz. Jak każdy Żyd, urodził się w niewłaściwym świecie, w niewłaściwym kraju, w niewłaściwym czasie, a teraz również żył w niewłaściwym ciele. I koniec końców, być może właśnie to poczucie niewłaściwości, owa pięść wymierzona w żydowski brzuch, najmocniej wiązało Altera Litwaka ze sprawą żydków, którzy obwołali go generałem.
Podszedł do stalowej półki, przykręconej do ściany pod wyimaginowanym oknem. Obok szklanki z dowodem geniuszu Buchbindera stała druga szklanka, w której kilka zastygłych uncji parafiny oblepiało kawałek białego sznurka. Litwak kupił tę świeczkę w sklepie spożywczym niecały rok po śmierci żony, zamierzając ją zapalić w rocznicę jej odejścia. Przyszło i przeszło już kilka takich rocznic, a Litwak wypracował sobie własną, osobliwą tradycję. Co roku wystawiał pamiątkową świeczkę, patrzył na nią i rozmyślał o jej zapaleniu. Wyobrażał sobie nieśmiało pełgający płomyk, widział siebie, jak leży w ciemnościach, a rocznicowe światełko tańczy nad jego głową, rozsiewając alefy cieni po suficie maleńkiej klitki. I widział pustą szklankę po upływie dwudziestu czterech godzin, zwęglony knot, spaloną parafinę, metalową podstawkę z resztkami na dnie. A potem… — ale tutaj wyobraźnia zazwyczaj go zawodziła.
Jął przetrząsać kieszenie spodni w poszukiwaniu zapalniczki, po prostu, by dać sobie możliwość, szansę dowiedzenia się, czy potrafi się do tego zmusić, sprawdzić, jak by to było, gdyby podpalił pamięć o żonie. Używał stalowej zapalniczki marki Zippo, z wytartym, czarnym godłem komandosów po jednej stronie, po drugiej zaś ze sporym wgnieceniem, które powstało, gdy osłoniła serce Litwaka od odłamka fragmentu samochodu, szosy lub drzewa czeremchy. Ze względu na gardło Litwak już nie palił — zapalniczka stanowiła jedynie przyzwyczajenie, symbol przetrwania, ironiczny amulet, który zawsze trzymał przy łóżku lub w kieszeni spodni. Ale teraz nie było jej ani tu, ani tu. Zmieszany, obmacał się z metodycznością starca. Krok po kroku wspomniał czynności dnia, co przywiodło go do minionego ranka, kiedy to, jak co rano, wsunął zapalniczkę do kieszeni na biodrze. A może nie? Z nagła pojął, że nie pamięta, by rano chował zapalniczkę ani by poprzedniego wieczora przed zaśnięciem kładł ją na stalowej półeczce. Niewykluczone, że od wielu dni o niej zapominał. Mogła być w Sitka, w pokoju na dachu hotelu Blackpool. Mogła być wszędzie. Litwak usiadł na podłodze, wyciągnął spod pryczy torbę i z walącym sercem dokładnie ją przetrząsnął. Zapalniczki nie było. Ani zapałek. Tylko świeczka w szklance po soku oraz człowiek, który nie potrafił jej zapalić, nawet kiedy posiadał źródło ognia. Na dźwięk kroków odwrócił się ku drzwiom, a gdy rozległo się ciche pukanie, wsunął świecę do kieszeni marynarki.