Выбрать главу

— Reb Litwak? — To był Micky Wajner. — Proszę pana, już są.

Litwak założył protezę i wepchnął koszulę w spodnie. Niech wszyscy zostaną na kwaterach nie chcę żeby ktoś go teraz zobaczył

— Nie jest gotowy — powiedział Micky Wajner z lekkim powątpiewaniem, czekając na uspokajające zapewnienia. Nie znał Mendla Szpilmana i nigdy go nie widział. Dotarły doń jedynie historie o chłopcu, który kiedyś czynił cuda; być może wywęszył także gryzącą woń nadpsutego towaru, która czasem wirowała w powietrzu, gdy wspominano nazwisko Szpilman.

Jest niezdrów ale go uleczymy

Ani doktryna, ani powodzenie planu Litwaka nie wymagały, by Micky Wajner i pozostali Żydzi z Peril Strait wierzyli, że Mendel Szpilman jest cadykiem ha-Dor. Mesjasz, który rzeczywiście przybył, nikomu na nic się nie przyda. Spełniona nadzieja to połowa rozczarowania.

— Wiemy, że to tylko człowiek — rzekł posłusznie Micky Wajner. — Wszyscy o tym wiemy, reb Litwak. Tylko człowiek, nic więcej, a to, co robimy, przerasta jakiegokolwiek człowieka.

To nie człowiek mnie martwi, napisał Litwak. Wszyscy na kwatery

Patrząc z przystani wodolotu, jak Naomi Landsman pomaga Mendlowi Szpilmanowi wysiąść z kokpitu pipera super cub, Litwak doszedł do wniosku, że gdyby nie znał prawdy, uznałby tych dwoje za kochanków z długim stażem. Była pewna szorstka poufałość w jej gestach, kiedy chwytała go za ramię, poprawiała kołnierzyk koszuli pod klapami zmiętej prążkowanej marynarki, zdejmowała mu z włosów skrawek celofanu. Gdy on wpatrywał się w Roboja i Litwaka, ona śledziła jego twarz, i tylko twarz, czułym wzrokiem inżyniera szukającego w materiale pęknięć i oznak zmęczenia. Nie do wiary, pomyślał Litwak, że ci dwoje — o ile wiedział — znają się niecałe trzy godziny. Trzy godziny. Tylko tyle zajęło jej związanie z nim swego losu.

— Witamy — powiedział doktor Roboj z krawatem łopoczącym na wietrze, malowniczo upozowany przy wózku inwalidzkim. Z wodolotu wyskoczył Gold i Turteltojb, chłopak z Sitka, pod którego ciężarem pomost brzęknął jak telefon, kiedy rzuci się słuchawkę. Woda cicho pluskała o pale, pachniało zbutwiałymi sieciami i słoną wodą w zęzach starych łodzi. Było prawie ciemno i w świetle reflektorów wszyscy przybrali bladozieloną barwę, tylko Szpilman był biały jak piórko i tak samo lekki. — Serdecznie witamy.

— Nie musieliście przysyłać samolotu — powiedział Szpilman. Mówił jak aktor, lekko kpiącym tonem, ze znakomitą, wystudiowaną dykcją i ledwie wyczuwalnym, miękkim pulsem ukraińskiej żałości. — Sam doskonale potrafię latać.

— Tak, no…

— Mam rentgen w oczach. Jestem kuloodporny. Takie tam różności. Dla kogo ten wózek, dla mnie?

Rozłożył ramiona, dokładnie złączył stopy i przyjrzał się sobie uważnie, jakby przygotowany, że zgorszy go to, co ujrzy. Obwisły sztruksowy garnitur, brak kapelusza, niechlujnie zawiązany krawat, wyłażąca ze spodni koszula, niesforne rude włosy nastolatka. Niepodobna było w tej wątłej, szczupłej sylwetce i sennej twarzy dostrzec śladów monstrualnego ojca… A może jednak? Wokół oczu? Szpilman zwracał się do pilota, jakby zaskoczyła go, a nawet uraziła sugestia, iż jest tak niesprawny, by potrzebować wózka. Ale Litwak dostrzegł, że w ten sposób stara się ukryć prawdziwe zaskoczenie i urazę.

— Panno Landsman, mówiła pani, że wyglądam dobrze — rzekł Szpilman do Naomi żartobliwie, prosząco, błagalnie.

— Wyglądasz super, mały — odrzekła Landsmanówna. Miała na sobie dżinsy wpuszczone w wysokie, czarne botki, białą koszulę i starą kurtkę ze strzelnicy Komendy Głównej w Sitka z napisem LANDSMAN na górnej kieszeni. — Wprost rewelacyjnie.

— Ach, jak ty kłamiesz, kłamczucho.

— Wyglądasz jak trzydzieści pięć tysięcy dolarów — rzekła Landsmanówna nie bez życzliwości. — Może poprzestaniemy na tym?

— Panie doktorze, wózek nie będzie mi potrzebny — powiedział Szpilman bez urazy. — Ale dziękuję, że pan o mnie pomyślał.

— Mendel, jesteś gotów? — zapytał doktor Roboj w swoim stylu, łagodnie i moralizatorsko.

— A muszę być gotów? — odparł Mendel. — Bo jeśli mam być gotów, to chyba trzeba będzie wszystko odłożyć na kilka tygodni.

Z krtani Litwaka, niczym werbalna pyłowa burza, kłąb piachu i kurzu, wyrwały się niechciane słowa. Okropny dźwięk, jakby ktoś wrzucił glut płonącej gumy do wiadra z lodem.

— Nie musisz być gotów — wycharczał. — Wystarczy, że tu jesteś.

Gapili się na niego wstrząśnięci i przerażeni — wszyscy, nawet Gold, który spokojnie czytałby książkę przy świetle żywej pochodni. Szpilman odwrócił się z wolna, niosąc uśmiech w kąciku ust, jakby niósł dziecko na biodrze.

— Alter Litwak, jak mniemam — powiedział, wyciągając rękę z marsową miną, udając twardość i męskość w sposób, który był drwiną z twardości, męskości i własnego braku tych cech. — Co za uścisk, oj, jak skała.

Jego dłoń była miękka, ciepła i trochę wilgotna, jak u wiecznego chłopca. Coś w Litwaku opierało się tej dłoni, jej ciepłu i miękkości. On sam również przeraził się pterozaurycznego echa swego głosu, faktu, że w ogóle przemówił. Przeraził się, gdyż w obrzękłej twarzy i lichym garniturze Mendla Szpilmana, w jego uśmiechu mądrego dziecka i dzielnej próbie ukrycia, że się boi, było coś, co kazało jemu, Litwakowi, odezwać się po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Litwak wiedział, że charyzma to dar prawdziwy i konkretny, choć niedający się określić, chemiczny ogień, którym płoną niektórzy półszczęściarze. Amoralny, jak każda pasja czy talent, niezwiązany z dobrem i złem, władzą, użytecznością i siłą. Ściskając dłoń Szpilmana, Litwak czuł, że wybrał najlepszą taktykę z możliwych — bo gdyby Roboj zdołał postawić Szpilmana na nogi, to ten mógłby stanąć na czele nie tylko kilkuset uzbrojonych wiernych lub nawet trzydziestu tysięcy pejsatych gangsterów, szukających nowych terenów, lecz całego ich tułaczego, zagubionego narodu. Plan Litwaka był skazany na sukces, bo Mendel Szpilman miał w sobie coś, co sprawiło, że człowiek z zepsutym głosem zapragnął mówić. I właśnie temu czemuś coś w Litwaku opierało się ze wstrętem. Miał ochotę zmiażdżyć tę chłopięcą dłoń i połamać w niej wszystkie kości.

— Jak tam, żydku? — zagadnęła Litwaka Landsmanówna. — Kopę lat.

Litwak puścił dłoń Szpilmana i skinął jej głową. Jak zawsze był rozdarty między naturalnym odruchem podziwu dla osoby parającej się czymś trudnym a podejrzeniem, że baba jest lesbijką i tym samym należy do ludzi, których nie pojmował niemal z zasady.

— No dobra — powiedziała. Wciąż trzymała się blisko Szpilmana, a czując, że wiatr przybiera na sile, objęła go za ramiona i lekko uścisnęła. Następnie obrzuciła wzrokiem twarze mężczyzn czekających, aż przekaże im swój cenny ładunek. — Na pewno sobie poradzisz?