Litwak nabazgrał coś w notesie i podał go Robojowi.
— Robi się późno — zauważył Roboj. — I ciemno. Zapraszamy panią na nocleg.
Przez dłuższą chwilę zdawało się, że Landsmanówna odrzuci propozycję. Ale w końcu kiwnęła głową.
— Dobry pomysł.
U stóp długich, krętych schodów Szpilman przystanął, by obejrzeć stopnie i platformę pochyłego podnośnika, i najwyraźniej się zawahał, jakby wstrząśnięty nagłą świadomością tych wszystkich rzeczy, jakich odtąd będzie się od niego oczekiwać. Nieco teatralnie opadł na wózek Roboja.
— Zapomniałem z domu pelerynki — powiedział.
Znalazłszy się na górze, nie wstał z wózka, lecz pozwolił Landsmanównie zawieźć się do głównego budynku. Zmęczenie podróżą, ważki krok, który zamierzał podjąć, gwałtowny spadek poziomu heroiny we krwi w końcu dały o sobie znać. Lecz gdy dotarli do przeznaczonego dlań pokoju na parterze — łóżko, biurko, krzesło i piękny angielski komplet szachów — odzyskał energię. Sięgnął do kieszeni wymiętej marynarki i wyjął jaskrawe czarno-żółte pudełko.
— Nu, jak rozumiem, pora na mazel tow? — powiedział, puszczając w krąg pół tuzina najlepszych cygar Cohiba, których woń, nawet z odległości metra, wystarczyła, by Litwak usłyszał szept obietnicy zasłużonego wytchnienia, świeżej pościeli, gorącej wody, brązowych kobiet, spokoju, jaki następuje po okrutnej bitwie. — Podobno to dziewczynka.
Przez chwilę nikt nie pojmował, o czym on mówi, a następnie wszyscy zaśmiali się nerwowo, z wyjątkiem Litwaka i Turteltojba, którego twarz przybrała kolor barszczu. Turteltojb, podobnie jak wszyscy pozostali, rozumiał doskonale, że Szpilman nie może poznać szczegółów planu, w tym wieści o nowo narodzonej jałówce, bez zgody Litwaka.
Litwak wytrącił cygaro z miękkiej dłoni Szpilmana i wściekły odwrócił się do Turteltojba, ledwie go widząc przez krwawy rosół gniewu, który zalał mu oczy. Pewność, której nabrał na przystani, że Szpilman posłuży ich celom, nagle stanęła na głowie; taki człowiek, taki talent jak Szpilman nie mógł służyć nikomu, to jemu trzeba było służyć, a przede wszystkim musiał mu służyć jego posiadacz. Nic dziwnego, że biedny skurwiel tak długo się ukrywał.
Wyjść
Przeczytali jego rozkaz i jeden po drugim opuścili pokój. Landsmanówna, wychodząca jako ostatnia, przedtem starannie wypytała, gdzie będzie nocować, po czym z naciskiem oznajmiła Szpilmanowi, że zobaczą się rano. Litwak wręcz odniósł niejasne wrażenie, że dziewczyna umawia się na schadzkę, lecz myśl, że to przecież lesbijka, unieważniła ten pomysł, zanim na serio zaczął go rozważać. Nie przyszło mu do głowy, że Landsmanówna, gotowa na każdą awanturę, szykowała już plany śmiałej ucieczki, na którą Mendel na razie wcale się nie zdecydował. Po czym oddaliła się nieśpiesznie.
— Proszę nie mieć do chłopaka pretensji, reb Litwak — powiedział Szpilman, gdy zostali sami. — Ludzie jakoś mówią mi różne rzeczy. Ale pewnie pan to zauważył. Proszę, niech pan weźmie cygaro. No, proszę. Są bardzo dobre.
Szpilman podniósł cygaro, które Litwak wytrącił mu z ręki, a widząc, że ten nie przyjmuje ani nie odmawia, delikatnie wsunął mu je do ust. Zawisło tam, emanując wonią sosu, korka i mesquite — wonią cipy, budzącą dawne tęsknoty. Rozległo się pstryknięcie i lekki zgrzyt, po czym Litwak pochylił się i ze zdumieniem dotknął końcówką cygara płomienia swojej własnej zapalniczki Zippo. Ów mały cud lekko nim wstrząsnął, zaraz jednak uśmiechnął się szeroko i kiwnął głową z poczuciem zawrotnej ulgi. Przyszło mu do głowy nieco spóźnione, niemniej logiczne wyjaśnienie: z pewnością zostawił zapalniczkę w Sitka, a Gold lub Turteltojb ją znalazł i wziął ze sobą do Peril Strait. Szpilman ją pożyczył i, jak to ćpun, zapaliwszy papierosa, schował ją do kieszeni. No i dobra.
Cygaro zajęło się z cichym trzaskiem. Unosząc wzrok znad rozżarzonej końcówki, Litwak napotkał wzrok Szpilmana, który wpatrywał się w niego dziwnymi, mozaikowymi oczami, nakrapianymi złotem i zielenią. Dobra, powtórzył w duchu Litwak. Bardzo dobre cygaro.
— Nu, proszę — powiedział Szpilman. Wcisnął Litwakowi zapalniczkę do ręki. — Proszę, reb Litwak. Niech pan zapali świeczkę. Nie musi pan odmawiać modlitwy. Nie musi pan nic robić ani odczuwać. Po prostu niech pan zapali. Nu, dalej.
Logika odpłynęła ze świata, aby nigdy już całkiem nie wrócić. Szpilman sięgnął Litwakowi do kieszeni i wyjął z niej szklankę, wosk i knot. Tej sztuczki Litwak nie umiał już sobie wyjaśnić. Wziął świeczkę, postawił ją na stole, po czym zapalił zippo ruchem kciuka. W ramieniu czuł intensywne ciepło, promieniujące z dłoni Szpilmana. Pięść na jego sercu rozluźniła uchwyt, zwiastując ów dzień, gdy nareszcie wstąpi w progi domu, w którym ma zamieszkać. Było to przerażające uczucie. Otworzył usta.
— Nie — powiedział głosem, w którym, ku jego zdziwieniu, pobrzmiewała ludzka nuta.
Zatrzasnął zapalniczkę i odtrącił dłoń Szpilmana tak gwałtownie, że ten stracił równowagę, potknął się i uderzył głową w metalową półkę. Świeczka przewróciła się i z hukiem spadła na kafle podłogi. Szkło rozprysło się na trzy kawałki. Walec świecy rozpadł się na pół.
— Nie chcę — wyskrzeczał Litwak. — Nie jestem gotów.
Ale patrząc w dół, na Szpilmana, który leżał jak długi na podłodze, ogłuszony i zalany krwią z ranki na prawej skroni, wiedział, że jest juz za późno.
40
Litwak odkłada pióro, gdy na zewnątrz rozlega się tumult, stłumione przekleństwo, brzęk tłuczonego szkła, syk powietrza uchodzącego z czyichś płuc. Do pokoju spacerowym krokiem wkracza Miśko Szemec. Pod pachą, niczym ładny kawał pieczystego, trzyma głowę Golda, reszta Golda wlecze się z tyłu, ryjąc obcasami bruzdy w dywanie. Miśko zatrzaskuje za sobą drzwi. Jego szolem niczym igła kompasu węszy za magnetyczną północą w osobie Altera Litwaka. Na dżinsach i myśliwskiej koszuli Miśka widnieje mapa, nakreślona krwią Herca. Czapkę zsunął do tyłu, twarz składa się tylko z czoła i białek oczu. Nad łokciem proroczo łypie uwięziona głowa Golda.
— Żebyś srał krwią i ropą — intonuje Gold. — Żebyś dostał świerzbu jak Hiob.
Broń Miśka odwraca się nagle, by wycelować w mózg młodego żydka i jego kruchą puszkę. Gold przestaje się szarpać i pistolet powraca do jednookiej inspekcji klatki piersiowej Altera Litwaka.
— Miśko — upomina Landsman. — Zwariowałeś?
Ciężkie jak wielkie brzemię spojrzenie Miśka przenosi się na Landsmana. Jego usta otwierają się, zamykają, płuca nabierają tchu. Najwyraźniej Miśko chce wyrazić coś ważnego: imię, zaklęcie, równanie, które zagnie czas lub spruje wątek świata. A może po prostu sam próbuje się nie rozpruć.
— Ten żydek — mówi, a potem schrypniętym głosem dodaje: — Moja matka.
Landsman chyba kiedyś widział Mary Jo Bear na fotografii. Z zakamarków pamięci udaje mu się wypłoszyć mętne wspomnienie nastroszonej czarnej grzywki, różowawych okularów, cwaniackiego uśmiechu. Ale dla niego ta kobieta nie jest nawet duchem. Miśko czasem opowiada historie o życiu w Indianerlandach, o koszykówce, o polowaniach na foki, o pijakach i wujkach, anegdoty o Willym Dicku i o ludzkim uchu na stole, jednak Landsman nie przypomina sobie żadnych opowieści o matce. Zawsze podejrzewał, że wynurzenia Miśka odbywały się sporym kosztem, że był to heroiczny akt zapominania, lecz po prostu nigdy nie zadał sobie trudu, by docenić jego stratę. Niedostatek wyobraźni to dla szamesa grzech gorszy niż pchanie się pod ogień bez wsparcia. A może ten sam grzech, tylko w innej formie.