Выбрать главу

— Kopał w dupę — podpowiada Landsman.

— Owszem. Otóż, może pan wierzyć albo nie, ale zbliża się czas końca. I ja w każdym razie bardzo się cieszę na jego nadejście. Ale żeby tak się stało, Jerozolima i Ziemia Święta muszą znów należeć do Żydów. Tak mówi Pismo. To przykre, lecz nie da się tego dokonać bez rozlewu krwi, niestety. Bez pewnych zniszczeń. Tak właśnie zostało zapisane, wie pan? Tyle że ja, inaczej niż mój poprzednik, bardzo się staram ograniczyć straty do absolutnego minimum. Przez wzgląd na Jezusa, i na swoją duszę, i na nas wszystkich. Żeby sprawy przebiegały gładko. Żeby trzymać całą operację w garści, póki nie dojdziemy do ładu. Póki nie wprowadzimy kilku faktów dokonanych.

— Nie życzycie sobie, żeby ktokolwiek wiedział, że za tym stoicie. Wy, którzy tym się zajmujecie.

— Cóż, taki mamy sposób działania, modus operandi, rozumie pan.

— I pan chce, żebym trzymał gębę na kłódkę.

— Wiem, że proszę o wiele.

— Żebyście zdążyli dokonać kilku faktów w Jerozolimie. Wyrzucić kilku Arabów i osiedlić kilku wierzbowerów. Zmienić nazwy kilku ulic.

— Tylko póki nie ruszy stara dobra masa krytyczna. I nie wyprostuje się kilka nosów, przytartych przez to wszystko. Wtedy zabierzemy się do pracy. No, wie pan, żeby spełnić, co zostało zapisane.

Landsman pociąga łyk wody mineralnej. Jest ciepła i smakuje kieszenią swetra.

— Oddajcie mi pistolet i odznakę — mówi. — Tego sobie życzę.

— Kocham policjantów — oznajmia Cashdollar bez zbytniego entuzjazmu. — Naprawdę. — Zakrywa dłonią usta i kontemplacyjnie wciąga nosem powietrze. Na palcach lśni świeży manikiur, ale paznokieć kciuka jest obgryziony. — Cóż, między nami mówiąc, kolego, zaraz będzie tu okropnie dużo Indian. Jak zwrócimy panu odznakę i pistolet, to i tak nie zatrzyma ich pan zbyt długo. Policja plemienna raczej nie zatrudni żydków do ochrony swoich obywateli.

— Może i nie. Ale Miśka wezmą.

— Nie wezmą nikogo, kto nie ma papierów.

— A tak. To druga rzecz, której sobie życzę.

— Mówi pan o sporej ilości papieru, śledczy Landsman.

— A pan mówi o sporym milczeniu.

— Istotnie.

Cashdollar przez dłuższą chwilę przygląda się Landsmanowi i z pewnego ożywienia, wręcz niecierpliwości w jego wzroku Landsman wnioskuje, że facet ma przy sobie ukrytą broń i do tego świerzbi go palec. Istnieją prostsze sposoby uciszenia Landsmana niż przekupienie go zwrotem pistoletu i jakimś dokumencikiem. Cashdollar wstaje z krzesła i starannie odstawia je na miejsce. Zaczyna grzebać kciukiem w zębach, ale się opamiętuje.

— Mógłby mi pan oddać chusteczki?

Landsman rzuca mu opakowanie, które leci krzywo i Cashdollarowi nie udaje się go złapać. Chusteczki z plaśnięciem lądują w pudełku nieświeżych ciastek, rozpryskując lśniący czerwony dżem. Dobrotliwe spojrzenie Cashdollara nagle gniewnie pęka, ukazując zesłane na banicję cienie potworów i awersji. Przede wszystkim, przypomina sobie Landsman, nie życzy sobie bałaganu. Cashdollar dwoma palcami ostrożnie wyciąga chusteczkę z opakowania, starannie je wyciera, po czym umieszcza bezpiecznie w kieszeni. Nerwowo zapina dolny guzik swetra, a gdy szybkim ruchem wygładza wełnę na biodrach, Landsman dostrzega wypukłość szolema.

— Pański partner — mówi Cashdollar — ma bardzo wiele do stracenia. Bardzo wiele. Pańska żona też. Oboje aż za dobrze zdają sobie z tego sprawę. Może pora, by pan również doszedł do tego wniosku.

Landsman rozważa wszystko, co ma do stracenia. Kapelusz. Podróżny komplet szachów i polaroidowe zdjęcie martwego mesjasza. Osobisty plan miasta Sitka, bluźnierczy, doraźny, encyklopedyczny: miejsca przestępstw, podłe meliny, krzaki jeżyn, wdrukowane w zwoje mózgu. Oblepiająca serce zimowa mgła, letnie popołudnia, ciągnące się bez końca niczym żydowskie spory. Duch carskiej Rosji w cebulastej kopule katedry Świętego Michała, duch Warszawy w łzawym rzępoleniu kawiarnianego skrzypka. Kanały, kutry, wyspy, bezpańskie psy, fabryki konserw, bary mleczne. Neonowy szyld kina Baranow, odbity w mokrym asfalcie, i kolory rozmyte jak na akwareli, gdy człowiek, z dziewczyną swoich marzeń pod rękę, wychodził z filmu Jądro ciemności Wellesa, który właśnie obejrzał po raz trzeci.

— Wie pan co? — mówi Landsman. — Mam w dupie, co zostało zapisane. — Nagle ma już dosyć złodziei i proroków, pistoletów i ofiar, przytłaczającej, gangsterskiej nieskończoności Boga. Ma dosyć słuchania o Ziemi Obiecanej i rozlewu krwi, niezbędnego, by ją odzyskać. — Nic mnie to nie obchodzi. Nic mnie nie obchodzi obietnica, dana jakiemuś idiocie w sandałach, który chciał zdobyć sławę, podrzynając gardło własnemu synowi w imię kretyńskiej idei. Nic mnie nie obchodzą jałówki, patriarchowie i szarańcza. I kupa starych kości, zakopana w piachu. Moja ojczyzna to mój kapelusz. I torba mojej byłej żony.

Siada i zapala kolejnego papierosa.

— Mam w dupie pana — kończy — i pańskiego Jezusa, kompletna z niego cipa.

— Buzia na kłódkę, Landsman, klik, klik — mówi Cashdollar, naśladując przekręcanie klucza w zamku ust.

42

Gdy Landsman, wychodząc z gmachu Ickesa, umieszcza kapelusz na opróżnionej głowie, odkrywa, że świat tymczasem pożeglował w tuman mgły. Noc, substancja lepka i zimna, skrapla się na rękawach jego płaszcza. Plac Korczaka zamienił się w kocioł rozświetlonych oparów, tu i ówdzie maźniętych łapami lamp sodowych. Przemarznięty do kości Landsman człapie niemal na oślep ulicą Monastir do ulicy Berlewiego, po czym skręca w ulicę Maksa Nordaua; czuje kłucie w plecach, huk rozsadza mu głowę, obolała godność pulsuje boleśnie. Przestrzeń, którą do niedawna zajmował jego mózg, syczy w uszach niczym rząd zepsutych świetlówek. Landsman ma wrażenie, że cierpi na chorobliwy szum duszy.

Gdy wreszcie dowleka się do Zamenhofa, Tenenbojm wręcza mu dwa listy. Pierwszy to oficjalne pismo komisji śledczej, informujące, że przesłuchanie w sprawie śmierci Zylberblata i Flederman odbędzie się jutro o dziewiątej rano. Drugi to komunikat nowych właścicieli hotelu: pani Robin Navin z Joyce/Generali Hotel Group donosi w nim Landsmanowi o ekscytujących zmianach, jakie w najbliższych miesiącach czekają hotel Zamenhof, który od 1 stycznia ma być znany jako Luxington Parc Sitka. Część owej ekscytacji wynika z faktu, że odnawiana co miesiąc umowa najmu z Landsmanem ulega rozwiązaniu z dniem 1 grudnia. Wszystkie przegródki za kontuarem recepcji zawierają takie same długie białe koperty — złowieszczą skośnicę w prawo na tle ciemnego prostokąta. Wszystkie, z wyjątkiem przegródki numer 208. W tej nie ma nic.

— Słyszał pan, co się stało? — pyta Tenenbojm, gdy Landsman powraca z epistolarnej podróży w świetlaną, gojską przyszłość Zamenhofa.

— Widziałem w telewizji — mówi Landsman, choć wspomnienie jest jakby z drugiej ręki, zamglone, zaszczepione mu przez uporczywe pytania przesłuchujących.

— Najpierw powiedzieli, że to wypadek — referuje Tenenbojm, obracając złotą wykałaczkę w kąciku ust. — Że jacyś Arabowie robili bomby pod Wzgórzem Świątynnym. Potem powiedzieli, że to zamierzone. Że ci jedni bili się z tymi drugimi.