Выбрать главу

— Sunnici z szyitami?

— Może być. I ktoś się zapomniał z wyrzutnią rakiet.

— Syryjczycy z Egipcjanami?

— Niech będzie. Prezydent wygłosił przemówienie i powiedział, że może trzeba będzie wkroczyć. Że to jest święte miasto wszystkich.

— Nie tracił czasu — mówi Landsman.

Jest jeszcze jedna, ostatnia przesyłka: pocztówka proponująca znaczną obniżkę dla członków siłowni, w której Landsman ćwiczył przez kilka miesięcy po rozwodzie. Ktoś mu wspomniał, że ćwiczenia mogą pomóc na wahania nastrojów. Rada była dobra, ale Landsman nie pamięta, czy się sprawdziła. Po lewej stronie pocztówki przedstawiony jest tłusty Żyd, po prawej stronie zaś chudy. Lewy Żyd jest wymęczony, niewyspany, sklerotyczny, potargany, ma policzki jak dwie łyżki skwaśniałej śmietany i błyszczące, wredne oczka. Prawy Żyd jest szczupły, opalony, schludnie ostrzyżony, zrelaksowany i pewny siebie. Bardzo podobny do młodzieńców Litwaka. To Żyd przyszłości, myśli Landsman. Pod spodem widnieje wysoce nieprawdopodobna informacja, że lewy Żyd i prawy Żyd to ta sama osoba.

— Widział pan, co się działo na mieście? — pyta Tenenbojm, stukając złotą wykałaczką w przedtrzonowiec. — W telewizji?

Landsman kręci głową.

— Pewnie były tańce?

— I to jakie. Ludzie mdleli. Płakali. Zbiorowy orgazm.

— Nie na pusty żołądek, błagam, Tenenbojm.

— Błogosławili Arabów, że walczą ze sobą. Błogosławili pamięć Mahometa.

— To dość okrutne.

— Jakiś pejsaty krzyczał, że przeprowadzi się do Izraela, żeby zająć dobre miejsce na przyjście Mesjasza. — Tenenbojm wyjmuje wykałaczkę i bada jej czubek, szukając śladów skarbu, po czym, rozczarowany, znów wtyka ją do ust. — Jakby mnie kto pytał, to najlepiej wsadzić tych czubów do wielkiego samolotu i wysłać w diabły, niech sobie jadą, niech na nich czarny rok przyjdzie.

— Tak uważasz, Tenenbojm?

— Osobiście popilotuję ten samolot.

Landsman wpycha list z Joyce/Generali z powrotem do koperty, którą podsuwa Tenenbojmowi.

— Wyrzuć to z łaski swojej, dobrze?

— Ma pan trzydzieści dni, panie śledczy — mówi Tenenbojm. — Coś pan sobie znajdzie.

— Jasne, że tak — potwierdza Landsman. — Wszyscy coś znajdziemy.

— Chyba że coś znajdzie nas najpierw, dobrze mówię?

— A co z tobą? Zostawią cię na posadzie?

— Mój status wciąż jest rozpatrywany.

— To już pewna nadzieja.

— Lub beznadzieja.

— Jedno albo drugie.

Landsman jedzie elevatoro na piąte piętro. Idzie korytarzem; palcem jednej ręki przytrzymuje przerzucony przez ramię płaszcz, drugą ręką rozluźnia krawat. Drzwi jego pokoju nucą swój prosty tekst, pięć-zero-pięć. To nic nie znaczy. Światła we mgle. Trzy arabskie cyfry. W gruncie rzeczy, wymyślone w Indiach podobnie jak gra w szachy, lecz upowszechnione przez Arabów, sunnitów, szyitów, Syryjczyków i Egipcjan. Ciekawe, myśli Landsman, kiedy rozmaite walczące w Palestynie strony wykombinują, że za atak nie jest odpowiedzialna żadna z nich. Za dzień, dwa, może za tydzień? Wystarczy, by zapanował śmiertelny zamęt. Litwak ulokuje tam swoich chłopców, Cashdollar wyśle wsparcie z powietrza i zanim się ktokolwiek obejrzy, Tenenbojm zostanie nocnym recepcjonistą w Luxington Parc Jerozolima.

Landsman kładzie się do łóżka i wyjmuje kieszonkowe szachy. Jego uwaga przelatuje po liniach sił, przeskakuje po polach w pogoni za zabójcą Mendla Szpilmana i Naomi Landsman. Ku swej uldze i zaskoczeniu uświadamia sobie, że wie, kto jest mordercą — to fizyk urodzony w Szwajcarii, noblista i mierny szachista, Albert Einstein, z chmurą włosów, w ogromnym włóczkowym blezerze, z oczami niczym tunele sięgające głęboko w mroki czasu. Landsman ściga Alberta Einsteina po mlecznobiałym, kredowobialym lodzie, skacząc z jasnych pól na ciemne po relatywistycznej szachownicy przewin i zadośćuczynień, wymyślonej krainie pingwinów i Eskimosów, której Żydom jakoś nie udało się odziedziczyć.

Sen Landsmana wykonuje ruch skoczkiem i jego młodsza siostra Naomi z typowym dla siebie zapałem zaczyna mu objaśniać słynny einsteinowski dowód Wiecznego Powrotu Żydów — podobno mierzalny wyłącznie w kategoriach Wiecznego Wygnania Żydów — który ów geniusz wydedukował z drgań skrzydeł samolotu i ciemnego pióropusza dymu, wykwitłego na oblodzonym zboczu. Sen Landsmana cieli się jak góra lodowa, rodząc kolejne małe sny, lód fluoryzuje i brzęczy. Brzęk ten, który od zarania dziejów prześladuje Landsmana i jego naród, a który pewni ludzie w swej głupocie biorą za głos Boga, zamiera schwytany w oknach pokoju 505 niczym słońce w sercu góry lodu.

Landsman otwiera oczy. W szczelinach żaluzji, niby uwięziona mucha, brzęczy słoneczny blask. Naomi znów nie żyje, a ten kretyn Einstein nic Landsmanowi nie zawinił. Landsman nie wie już kompletnie nic. Czuje gniecenie w dołku, które z początku bierze za smutek, lecz chwilę później stwierdza, że to zwykły głód. A właściwie przemożna ochota na gołąbki. Patrzy na szojfera, by sprawdzić godzinę, ale bateria padła. Dzwoni więc na dół do recepcji, która donosi, że jest czwartek, godzina 9.09 rano. Gołąbki! W środy pani Kałuszyner urządza w Worszcie wieczory rumuńskie i na następny dzień zawsze coś zostaje. Stara wiedźma robi najlepsze sarmali na świecie, lekkie i zwięzłe zarazem, pieprzne raczej niż słodko-kwaśne, polane kwaśną śmietaną, przystrojone gałązkami kopru. Landsman goli się i wkłada ten sam wyświechtany garnitur co zawsze oraz wiszący na klamce krawat. Mógłby zjeść tyle sarmali, ile sam waży. Lecz gdy wychodząc, zerka na zegar w recepcji, widzi, że jest już o dziewięć minut spóźniony na przesłuchanie przed komisją.

Gdy rozpaczliwie jak pies po śliskich kaflach gna korytarzem przez pawilon administracji, jego spóźnienie wynosi już dwadzieścia dwie minuty. Jednak czeka nań tylko długi fornirowany stół, pięć foteli dla członków komisji oraz jego bezpośrednia przełożona, która siedzi na blacie z nogami skrzyżowanymi w kostkach, celując czubkami spiczastych pantofli prosto w serce Landsmana. Skórzane fotele o wysokich oparciach są puste.

Bina wygląda okropnie albo jeszcze gorzej. Jej mewiobrązowy kostium jest wygnieciony i krzywo zapięty, włosy ma ściągnięte czymś, co wygląda jak plastikowa słomka do napojów. Rajstopy dawno gdzieś przepadły, gołe nogi są usiane bladymi piegami. Landsman z dziwną rozkoszą wspomina, jak wyrzucała podarte rajstopy, wściekle szarpiąc je na pompon, zanim cisnęła zniszczoną parę do kosza.

— Nie gap się na moje nogi — mówi Bina. — Mejer, dość tego. Spójrz mi w twarz.

Landsman posłusznie wpatruje się w podwójne lufy jej oczu.

— Zaspałem — tłumaczy się. — Przepraszam. Trzymali mnie przez dwadzieścia cztery godziny i kiedy…

— Mnie trzymali przez trzydzieści jeden godzin. Właśnie wyszłam.

— Więc chrzań mnie i moje żale na początek.

— Na początek.

— Jak było u ciebie?

— Byli tacy mili — mówi Bina z goryczą. — Całkiem pękłam. Wszystko im powiedziałam.

— Ja tak samo.

— No więc — ciągnie Bina, obracając dłonie do góry i rozglądając się po sali, jakby udało jej się sprawić, że coś zniknęło. Żartobliwy ton nie wróży nic dobrego. — Zgadnij, co się stało.

— Nie żyję — próbuje Landsman. — Komisja zasypała mnie wapnem i zaorała.

— Prawdę mówiąc — mówi ona — dziś rano zadzwonili do mnie na komórkę. O ósmej pięćdziesiąt osiem. Tutaj, w tym pokoju. Właśnie zrobiłam z siebie totalną idiotkę, bo darłam się wniebogłosy, by wypuścili mnie z budynku FBI. Chciałam mieć pewność, że zdążę tu przyjść i zasiąść w fotelu, który stoi za twoimi plecami, żeby bronić swojego detektywa.