— Właź tutaj — i on posłusznie wchodzi.
Podważywszy czubkami palców krawędź sklejkowego dysku, Bina podnosi go i podaje Landsmanowi. Na jej twarzy migocze światło jego latarki oraz wyraz psotnej powagi, którego nie widział od wielu lat. Kiedy w młodości nocą zakradał się do jej sypialni, ona, uchylając dla niego okno, miała właśnie taką minę.
— Tu jest drabina! — woła Bina. — Mejer, nie schodziłeś tędy? Kiedy tu byłeś?
— No nie, właściwie, jakby…
— No dobrze, dobrze — mówi ona łagodnie. — Wiem.
Schodzi ostrożnie po stalowych szczeblach i Landsman znów podąża w ślad za nią. Słyszy, jak stęka, zeskakując na dół, a potem metaliczny zgrzyt jej butów na posadzce. Następnie sam leci w ciemność, a Bina łapie go i pomaga mu utrzymać się na nogach. Światło jej czołówki bryzga tu i tam, kreśląc pośpieszny zarys tunelu.
Jest to kolejna aluminiowa rura, prostopadła do tej, którą zeszli. Landsman, prostując się, muska jej sklepienie czubkiem kapelusza. Rura za ich plecami kończy się ścianą wilgotnej, czarnej ziemi, przed nimi zaś biegnie pod ulicą Maksa Nordaua wprost do podziemi hotelu Blackpool. Powietrze jest zimne i planetarne, trochę skażone żelazem. Kroki dźwięczą na deskach, które ktoś zapobiegliwie tu ułożył. Promień latarki wyławia na nich wyraźne ślady butów.
Mniej więcej w połowie ulicy Maksa Nordaua napotykają następny rurociąg, biegnący ze wschodu na zachód; łączy on ich tunel z siatką przejść zbudowanych z myślą o groźbie przyszłego unicestwienia. Tunele prowadzące do innych tuneli, magazynów, bunkrów.
Landsman rozmyśla o kohortach żydków, którzy przybyli z jego ojcem — ludzi, których nie złamały horror i cierpienie, przeciwnie, nawet jakoś umocniły ich determinację. Partyzanci, opozycjoniści, komunistyczni zamachowcy, lewaccy syjonistyczni sabotażyści — motłoch, jak określały ich gazety na południu — przywieźli do Sitka swe zwulkanizowane wojną dusze i stoczyli z Niedźwiedziami Polarnymi, takimi jak Herc Szemec, krótki, z góry przegrany bój o władzę nad Okręgiem. Ci zdruzgotani śmiałkowie przewidzieli przyszłość, wyczuli ją tak dobrze jak smak języka w ustach, doskonale pojęli, że wybawiciele kiedyś ich zdradzą. Przybywszy do dzikiego kraju, gdzie nigdy przedtem nie widziano Żyda, jęli od razu szykować się na dzień, gdy zostaną osaczeni, wysłani do diabła, zmuszeni do stawienia oporu. A potem wszystkich tych przytomnych, gniewnych mężczyźn i kobiety po kolei zjednano, wybito, podtuczono, naszczuto na siebie, bądź też wuj Herc i jego ciągłe operacje zwyczajnie wyrwały im kły.
— Nie wszystkim. — Głos Biny, tak jak głos Landsmana, odbija się echem od aluminiowych ścian tunelu. — Niektórzy po prostu się tu urządzili. Trochę zapomnieli. Poczuli się u siebie.
— Chyba tak zawsze jest — mówi Landsman. — Egipt. Hiszpania. Niemcy.
— Osłabli. Słabość to rzecz ludzka. Mieli swoje życie. No, chodź.
Podążają po deskach, aż wreszcie nad ich głowami otwiera się kolejna pionowa rura ze szczeblami.
— Tym razem ty idź pierwszy — poleca Bina. — Dla odmiany ja ci popilnuję dupy.
Landsman podciąga się na najniższy szczebel i wdrapuje na górę. Z góry, przez dziurę lub pęknięcie, przenika słaby snop światła. Landsman naciska klapę, lecz ta go odpycha — gruby arkusz sklejki ani drgnie. Landsman napiera ramieniem.
— Co się dzieje? — pyta Bina pod jego stopami, raz po raz oślepiając go czołówką.
Macając otwór ręką, Landsman wyczuwa coś twardego. Wzdryga się, lecz zaraz rozpoznaje pod palcami stalowy pręt i napiętą linkę. Zapala latarkę. Gumowany kabel, przeciągnięty przez otwór w klapie, biegnie do pierwszego szczebla drabinki, zawiązany na solidny supeł.
— Mejer, co się stało? Co zrobili?
— Zamknęli przejście, żeby nikt nie zszedł za nimi na dół — mówi Landsman. — Zawiązali je porządnie na sznurek.
44
Złodziejski wiatr dmie znad stałego lądu, plądrując sitkański skarbiec mgły i deszczu, zostawiając jedynie poszarpane opary i lśniącą monetę na sklepieniu połyskliwego błękitu. O 12.03 słońce już podbiło kartę zegarową. Odchodzący blask plami bruk i tynki placu wiolinowym drżeniem, którym nie wzruszyłby się tylko kamień. A Landsman, przekleństwo na jego głowę, to może szames, ale nie z kamienia.
Jadąc 225 Aleją na zachód Wierzbowskiej Wyspy, oboje z Biną czują na każdym rogu silny aromat gorącego cymesu, który warzy się w całym mieście. Na tej wyspie zapach jest szczególnie intensywny, przepełniony radością i paniką. Plakaty i transparenty obwieszczają rychłą proklamację królestwa Dawida, wzywając wiernych, by szykowali się do powrotu do Erec Israel. Wiele napisów wygląda na własnoręczne, nagryzmolone cieknącym sprayem na prześcieradłach bądź arkuszach woskowanego rzeźnickiego papieru. W bocznych uliczkach rozwrzeszczane tłumy kobiet i handlarzy usiłują zbić lub niebotycznie podbić ceny walizek, koncentratu proszku do prania, ochronnych kremów do opalania, baterii, batonów proteinowych, bel wełnianego tropiku. Trochę głębiej, domyśla się Landsman, w piwnicach i bramach tli się niczym stłumiony ogień dyskretniejszy handeclass="underline" leki, złoto, broń automatyczna. Mijają zbite grupki ulicznych geniuszy, bez końca roztrząsające, które rodziny dostaną kontrakty w Ziemi Świętej, którzy cwaniacy dorwą się do polityki, kto przejmie przemyt papierosów i lewy rynek broni. Po raz pierwszy od chwili, gdy Gajsztik zdobył mistrzostwo świata, od Wystawy Światowej, może nawet od lat sześćdziesięciu, w Okręgu Sitka coś naprawdę się dzieje, tak przynajmniej wydaje się Landsmanowi. Ale czym to coś się okaże, o tym najuczeńszy uliczny rebe nie ma zielonego pojęcia.
Kiedy jednak docierają do serca wyspy, wiernej repliki utraconego serca starego Wierzbowa, nic nie zwiastuje końca wygnania, nikt szaleńczo nie winduje cen, nie głosi mesjanistycznej rewolucji. Siedziba rebego przy szerszym końcu placu stoi solidna i wieczna niczym dom ze snu. Z obfitego komina dym śpieszy jak renta i od razu wpada w oszukańcze szpony wiatru. Poranni Rudaszewscy wałkonią się na pozycjach; na szczycie dachu, powiewając połami, przysiadł czarny kogut z mandoliną półautomatu. Kobiety wokół placu opisują swe codzienne kręgi, pchają wózki, wloką dzieci za małe do szkoły, przystając tu i ówdzie, by rozplątać łączące je wstążki oddechów. Liście, kurz i strzępki gazet żywiołowo wirują w bramach domów niczym drejdl. Dwóch mężczyzn w długich płaszczach, pochylonych pod wiatr, zmierza do domu rabina z rozwianymi pejsami. Po raz pierwszy tradycyjny zarzut, tożsamy z credo, a przynajmniej z filozofią sitkańskiego Żyda — wszyscy mają nas gdzieś na tym zadupiu — wydaje się Landsmanowi błogosławieństwem, a nie dolegliwością czy oznaką geograficznego i historycznego zacofania, za jaką uważany jest od sześćdziesięciu lat.
— Kto inny chciałby mieszkać w tym kurniku? — pyta Bina, powtarzając na swój sposób jego myśl i zapinając pod szyję pomarańczową kurtkę. Trzaska drzwiami samochodu Landsmana i wymienia rytualne złe spojrzenia z grupką kobiet zebranych po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko warsztatu speca od granic. — To miejsce jest jak szklane oko, jak drewniana noga, nie da się go zastawić.
Przed posępną halą warsztatu kawaler nadal dźga szmatę kijem od szczotki. Szmata nasączona jest rozpuszczalnikiem o psychotropowym zapachu; chłopiec został zesłany do trzech beznadziejnych plam oleju na cemencie. Na przemian szturcha i pieści szmatę końcem kija, a gdy wreszcie zauważa Binę, czyni to z przyjemną mieszanką przerażenia i podziwu, jakby Bina była Mesjaszem przybyłym w pomarańczowej kurtce, aby go odkupić. Przywiera do niej spojrzeniem, po czym brutalnie i ostrożnie je odrywa, jak ktoś, kto odkleja język od zamarzniętej rury.