– Znajomi?
– Poniekąd – twarz mu stwardniała, a dłoń jakby straciła zainteresowanie jej dłonią. Mężczyźni mieli krótkie, schludnie ostrzyżone włosy, dwurzędowe garnitury i jasne krawaty. W pewien sposób przywodzili na myśl gangsterów.
– Kto to taki? – Keshia odwróciła się znów do Luke’a.
– Psy – rzekł lakonicznie.
– Policja? Skinął głową.
– Tak. Wywiadowcy mający za zadanie utrudniać życie takim ludziom jak ja.
– Nie przesadzaj, Luke. Oni po prostu jedzą tu kolację, tak samo jak my.
– Może i masz rację – przyznał. Spotkanie to jednak zwarzyło mu nastrój i wkrótce potem wyszli.
– Luke… – zaczęła Keshia, gdy kroczyli wolno ulicą.
– Nie masz nic do ukrycia, prawda?
– Nie. Niemniej ten facet, który siedział do nas twarzą, depcze mi po piętach, odkąd zjawiłem się w San Francisco. Powoli zaczynam już mieć tego dość.
– Przecież dziś cię nie śledził. Po prostu jadł kolację z przyjaciółmi. – Faktycznie grupa policjantów nie wykazywała żadnego zainteresowania ich stolikiem. – Prawda?
– dokończyła mniej pewnie. W jej głosie słychać było zmartwienie.
– Nie wiem, staruszko. W każdym razie nie byłem tym zachwycony. Pies to zawsze… no, po prostu pies. – Luke zapalił cygaro i spojrzał na nią z góry. – Niedobrze, że wciągam cię w to towarzystwo, dziecino. Ja nie lubię glin, a oni odpłacają mi tym samym. I spójrzmy prawdzie w oczy: strajk w San Quentin, w którym maczałem palce, to nie przelewki. W ciągu trzech tygodni zginęło tam siedmiu strażników.
Poniewczasie zastanowił się, czy nie popełnił błędu, zatrzymując się w tym mieście na dłużej, niż było to absolutnie konieczne.
Zaglądali do księgarni porno, przyglądali się turystom na ulicy, a w końcu skręcili w Grand Avenue usianą kawiarenkami i klubami literackimi, lecz niezależnie od tego, jak bardzo starali się nie okazywać tego sobie wzajem, żadne z nich nie mogło pozbyć się z myśli pięciu policjantów. Luke od nowa zaczął mieć wrażenie, że jest osaczony.
Keshia próbowała poprawić jego nastrój, udając turystkę.
– Ta ulica przypomina trochę SoHo, tylko że jest jakby bardziej wyrafinowana. Starsza, bardziej zasiedziała, chciałoby się rzec.
– Owszem. To stara włoska dzielnica, ale mieszka tu także wielu Chińczyków, poza tym sporo artystów i młodzieży. To miła okolica.
Kupił jej lody w rożku, potem wsiedli do taksówki i kazali się zawieźć do „Ritza”. Dla Keshii była już czwarta nad ranem, toteż w ramionach kochanka zasnęła jak dziecko. We śnie męczyły ją tylko mgliście zjawy policjantów, usiłujących wyrwać Luke’owi talerz ze spaghetti. Nie wiedziała dokładnie, o co chodzi, była nazbyt zmęczona i niebotycznie szczęśliwa.
Luke przyglądał się jej z uśmiechem, głaszcząc od niechcenia pasmo czarnych włosów, które spływało po jej nagim ramieniu aż na plecy. Była taka piękna, a on był w niej tak szaleńczo, beznadziejnie zakochany! Jak mógłby kiedykolwiek powiedzieć jej prawdę?
Cicho wstał z łóżka i podszedł do okna. Spieprzył wszystko w momencie, w którym złamał swoje zasady. Popełnił kardynalne głupstwo. Nie miał prawa absorbować sobą kogoś takiego jak Keshia. Ale przecież pragnął jej, postanowił ją zdobyć – na początku z powodów czysto ambicjonalnych, gdy dowiedział się, kim ona jest. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Potrzebował jej. Kochał ją. Chciał dać jej coś z siebie, nawet gdyby miały to być tylko ostatnie przepojone słońcem chwile przed zapadnięciem zmroku. Takie chwile nie zdarzają się codziennie: zwykle tylko raz w życiu.
Musiał powiedzieć jej całą prawdę. Pytanie tylko, jak to zrobić?
ROZDZIAŁ 18
– Lucas, ty bestio! – jęknęła Keshia, przewracając się na drugi bok. – Na miłość boską, jest środek nocy!
– To nie noc, tylko pochmurny ranek. A śniadanie podają w tym przybytku o siódmej.
– Obejdę się bez śniadania.
– Wykluczone. Mamy dziś bardzo bogaty harmonogram.
– Luke… błagam!
Lucas popatrzy! z uśmiechem, jak zmaga się ze snem. On był już umyty, uczesany i zupełnie przytomny. Nie spał od piątej. Miał sporo do przemyślenia.
– Jeśli w tej chwili nie wstaniesz z łóżka, przetrzymam cię w nim aż do wieczora. A wtedy pożałujesz, że nie chciałaś mnie słuchać!
– Kto powiedział, że będę żałować? – zachichotała.
– Nie prowokuj mnie. Wstawaj. Chcę ci pokazać miasto.
– O tej porze? Nie możesz zaczekać do rana?
– Jest piętnaście po siódmej.
– Boże! Chyba wyzionę ducha!
Luke parsknął śmiechem, wywlókł ją z pościeli i zaniósł do wanny pełnej ciepłej wody.
– Jesteś cudowny – wymruczała sennie.
– Doszedłem do wniosku, że o tej godzinie nie zdołasz docenić uroków natrysku.
– Rozpieszczasz mnie. – Ciepła woda kołysała ją miękko. – Nic dziwnego, że tak cię kocham.
– Od razu czułem, że musi być jakiś powód. Nie wyleguj się zbyt długo. Kuchnię zamykają o ósmej, a chciałbym wrzucić coś na ruszt, zanim zacznę cię ciągać po mieście.
– Będziesz mnie ciągał? Fe! – Keshia przymknęła oczy i zanurzyła się głębiej. Potężna staroświecka wanna na mosiężnych lwich łapach pomieściłaby ich oboje.
Na śniadanie zjedli naleśniki i jajka sadzone na boczku. Po raz pierwszy od wielu lat Keshia zignorowała poranną prasę.
Była na wakacjach i guzik ją to obchodziło, co świat ma do powiedzenia. „Świat” zresztą zwykle tylko narzekał, a ona nie była w nastroju do wysłuchiwania skarg. Czuła się zbyt szczęśliwa, by psuć sobie humor.
– Gdzie chcesz mnie zabrać? – zapytała.
– Najchętniej do łóżka.
– Co?! Zrywasz mnie tylko po to, żeby zaraz znów iść do łóżka? – zapłonęła świętym oburzeniem, na co Luke parsknął śmiechem.
– To później. Najpierw zrobimy sobie wycieczkę po mieście.
Oprowadził ją po parku Golden Gate; przechadzali się brzegami stawów i całowali pod baldachimami kwiecia, którym wciąż jeszcze okryte były drzewa. San Francisco tonęło w zieleni, choć zaczął się listopad. Wyrudziały krajobraz Wschodniego Wybrzeża był tak odmienny, a tyle mniej romantyczny! Wypili herbatę w Ogrodzie Japońskim, pojechali na plażę, a potem wrócili przez Presidio, skąd rozciągał się cudowny widok na zatokę.
Dla Keshii była to czarodziejska podróż: jedli świeże krewetki przy straganach na Nabrzeżu Rybnym, otoczeni zgiełkliwymi nawoływaniami włoskich przekupniów; potem zahaczyli o Aquatic Park, gdzie starsi panowie grali w kule, a Keshia zafascynowana przyglądała się, jak dziadkowie uczą tej sztuki małoletnich wnuków. Zawsze miała silne poczucie tradycji, więzi minionych i przyszłych pokoleń. Luke nigdy nie zaprzątał sobie głowy podobnymi sprawami. Żył mocno zakorzeniony w czasie teraźniejszym. Uzupełniali się wzajemnie: ona uczyła go szanować przeszłość, on pokazywał jej, jak żyć chwilą obecną.
Kiedy mgła się podniosła, zostawili wynajęty samochód na nabrzeżu i pojechali tramwajem na Union Square. Tramwaj sapiąc wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich podskakując, jak gdyby zaraz miał się rozpaść. Keshia śmiała się jak szalona – po raz pierwszy w życiu była na prawdziwej wycieczce. Zwykle krążyła ściśle ustaloną trasą pomiędzy zaprzyjaźnionymi domami w znanych na pamięć miastach, wzdłuż ameboidalnych wypustek swojego świata. Teraz jednak wszystko było nowe i egzotyczne. San Francisco to wdzięczne miejsce. Naturalne dzikie piękno zatoki i otaczających ją wzgórz tworzy efektowny kontrast z architekturą miasta: wieżowcami grzecznie zgrupowanymi w śródmieściu, wiktoriańskimi domami na Pacific Heights, a także małymi, bajecznie kolorowymi sklepikami przy Union Street. Dodatkowo o tej porze roku mogli zwiedzać je bez przeszkód, bo zwykły rój turystów wrócił już do domów.