Wjechali na most Złote Wrota, bo Keshia chciała obejrzeć go „z bliska”. Była oczarowana.
– Prawdziwe dzieło sztuki! – stwierdziła zadzierając głowę, by przyjrzeć się smukłym filarom mostu ginącym w rozproszonej mgiełce.
– Podobnie jak ty – rzekł żartobliwie Lucas, patrząc na jej rozpromienioną twarz.
Wieczorem zjedli kolację w jednej z włoskich restauracji przy Grant Avenue. W niewielkim wnętrzu królowały cztery duże ośmioosobowe stoły, toteż człowiek mimo woli musiał zawierać nowe znajomości, sięgając do wazy z zupą lub dzieląc się chlebem ze współbiesiadnikami. Keshia napawała się poczuciem wspólnoty, które także było dla niej całkiem nowe. Luke przyglądał się jej z uśmiechem. Co powiedzieliby ci prości ludzie, gdyby dowiedzieli się, że siedzą przy jednym stole ze słynną Keshia Saint Martin? Omal nie parsknął śmiechem. Jej nazwisko nic by im nie powiedziało. Siedzieli tu hydraulicy, studenci, kierowcy autobusów i ich żony. Keshia SaintKto? Była tu bezpieczna; nie musiała się bać reporterów i plotek. Zauważył, jak rozkwitła w tym krótkim czasie, odkąd przyjechała do San Francisco. Potrzebowała trochę swobody i wytchnienia i Luke cieszył się, że choć tym mógł ją obdarować.
Przed powrotem do hotelu wpadli jeszcze na drinka do Perry’ego przy Union Street – odrobinę w stylu nowojorskiego baru „PJ.” – stamtąd zaś zdecydowali się wracać pieszo. Długi spacer przez porośnięte drzewami wzgórza sprawił im niewysłowioną przyjemność. Na skraju zatoki ryczały syreny przeciwmgielne, a Keshia kroczyła obok Luke’a, trzymając go za rękę.
– Chciałabym tu mieszkać – westchnęła.
– To ładne miasto. Choć właściwie wcale go jeszcze nie znasz.
– A dzisiejszy dzień to co?
– Zwyczajna trasa dla turystów. Jutro wgryziemy się w miąższ tej krainy.
Nazajutrz rano pojechali na północ wzdłuż wybrzeża. Stinson Beach, Inverness, Point Reyes, kilometry dzikich plaż, przypominających nieco położony o wiele dalej na południe Big Sur. Fale rozbijały się o urwisty brzeg, w górze skrzeczały mewy i jastrzębie, a długie łańcuchy wzgórz, rozdarte z nagła tu i ówdzie piaszczystą łachą, robiły wrażenie, jak gdyby dotknęła ich łaskawa ręka Boga. Keshia zrozumiała, co miał na myśli Luke: ta niemal bezludna ziemia różniła się od nabrzeży miasta; była prawdziwa i cudownie piękna, nie tylko zajmująca.
Obiad zjedli w chińskiej restauracji przy Grant Avenue. Keshia była w cudownym nastroju. Siedzieli w niewielkiej niszy, odgrodzonej od reszty sali parawanem, przez który słychać było głosy i śmiechy z innych nisz, a także szczęk naczyń i dźwięczną chińszczyznę kelnerów. Był to jeden z ulubionych lokali Luke’a; Keshii również bardzo się tu spodobało. Na dzień przed jej przyjazdem – o czym nie wiedziała – właśnie tu zapadły końcowe ustalenia związane ze strajkiem w San Quentin. Rozmawiali o zabitych ludziach nad smażonym wonton. Nawet Lucasowi wydało się to trochę niemoralne, kiedy się nad tym głębiej zastanowił, czego zwykle unikał. On i jego towarzysze nauczyli się akceptować realia. Dążenie do zmiany warunków w więzieniach miało swoją cenę. W niektórych przypadkach było nią ludzkie życie. Luke i jemu podobni działacze odgrywali tu role generałów, więźniowie – szeregowych żołnierzy, a strażnicy i administracja więzienna – wrogich sił. Było to całkiem proste.
– Nie słuchasz mnie, Luke.
– Hm? – ocknął się z zadumy. Keshia patrzyła na niego z uśmiechem.
– Czy coś się stało, kochanie?
– Skądże znowu! – zaprzeczył pośpiesznie, odsuwając z myśli San Quentin, co nie udało mu się w pełni. Gryzło go złe przeczucie, którego nie potrafił sprecyzować.
– Mam wrażenie, że jesteś już zmęczony.
– W nocy się wyśpimy – puścił do niej oko i pochylił się, żeby dostać buziaka.
Dopiero gdy wychodzili, zauważył tajniaka, który prześladował go od chwili przyjazdu do San Francisco. Mężczyzna prędko cofnął się do jednej z nisz, wtykając pod ramię gazetę. Luke uznał nagle, że tego już za wiele.
– Zaczekaj na mnie przed wejściem – powiedział.
– Co?
– Idź. Mam tu jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Była zdumiona wyrazem jego twarzy. Coś się stało, pękła jakaś tama. Keshia poczuła na plecach zimny dreszcz. Miała wrażenie, że obserwuje wulkan na pięć minut przed erupcją.
– Idź już, do licha! – popchnął ją w stronę drzwi i ruszył wprost do niszy, w której schował się tajniak. Szarpnął stary parawan z takim impetem, że tkanina pękła.
– Starczy tego dobrego – syknął.
– Słucham pana? – mężczyzna podniósł wzrok znad gazety. Skronie miał lekko przyprószone siwizną, lecz budowę niemal równie atletyczną jak Luke. Uniósł się nieco w krześle niczym tygrys przyczajony do skoku. W skupionych zimnych oczach malowała się czujność.
– Wstawaj.
– Co takiego? Proszę pana…
– Powiedziałem: wstawaj, draniu. Masz kłopoty ze słuchem? – głos Luke’a był jedwabisty i słodki jak miód, lecz wyraz twarzy całkowicie mu przeczył. Obiema rękami chwycił tajniaka za klapy brzydkiej sportowej marynarki i pociągnął go do pozycji stojącej. – Gadaj, czego chcesz – warknął.
– Przyszedłem tu na obiad, durniu. Spieprzaj, bo wezwę gliny – dłonie mężczyzny zaczęły pełznąć w górę z wytrenowaną precyzją.
– Gliny? Co masz w tej kieszeni, pieprzony gnojku, radio? Posłuchaj, fagasie: jestem tu z kobietą i nie podoba mi się, że depczesz mi po piętach. Dostaję wysypki od waszego 13 Zwiastun miłości smrodu. Więc odczepcie się, bo inaczej… – urwał i zgiął się w pół. Tajniak błyskawicznie odtrącił jego ręce i wymierzył mu silny cios w żołądek.
– Po tym nie dostaniesz wysypki – rzekł sucho. – A teraz pożegnaj się grzecznie i zmykaj do domu, bo każę cię zatrzymać za próbę pobicia. Komisja do spraw zwolnień warunkowych na pewno się ucieszy. I tak masz cholerne szczęście, że jeszcze nie wlepili ci sprawy o morderstwo.
Luke złapał oddech i spojrzał mu w oczy.
– Morderstwo? Dosyć trudno byłoby mnie w to wrobić. Nigdy w życiu nie zabiłem człowieka.
– A strażnicy w Quentin to dla ciebie nie ludzie, co? Fakt, całą robotę odwalili twoi chłopcy, żebyś przypadkiem nie zbrudził sobie rączek – w głosie mężczyzny brzmiała jawna nienawiść.
Luke wyprostował się, unosząc z niedowierzaniem jedną brew.
– I temu zawdzięczam niewątpliwy zaszczyt, jakim jest twoje towarzystwo? Chcecie przylepić mi klawiszy z San Quentin?
– To nie moja działka. A wierz mi, chłoptasiu: łażenie za tobą nie sprawia mi wcale większej przyjemności.
– No, no, nie wzruszaj mnie tak, bo się rozpłaczę. – Luke wziął ze stołu szklankę wody i pociągnął spory łyk, zastanawiając się, dlaczego właściwie nie rozkwasił łba temu facetowi. Cholera, robi się miękki… przez nią. Keshia zmieniła wszystko, a to go mogło zaiste drogo kosztować.
– Może trudno będzie ci w to uwierzyć, Johns, ale mam zapewnić ci ochronę.
Lucas parsknął szyderczym śmiechem. Co za brednie, pomyślał. Mogli sobie znaleźć lepszy pretekst.
– Mnie? To doprawdy urocze z waszej strony. A kto, waszym zdaniem, zamierza mnie skrzywdzić?
– Nie robimy tego z sympatii. Fakt jednak pozostaje faktem: kazano nam nie spuszczać cię z oka i wypatrywać ewentualnych zamachowców.
– Bzdury.
– Doprawdy?
– Jasne. Zresztą co mnie to obchodzi?
W rzeczywistości obeszło go, i to bardzo. Tylko tego mu brakowało, kiedy była tu Keshia. Niech to diabli!
– Podobno jakiejś grupie lewackich reformistów nie podoba się twoje triumfalne tournee, a jeszcze mniej to, że zgrywasz się na bohatera narodowego. Chcą ci się dobrać do tyłka, człowieku.