– Tak? Wobec tego umówmy się: w razie potrzeby dam wam znać. Do tego czasu obejdę się bez pomocy.
– Ja też chętnie obszedłbym się bez ciebie, Johns, ale nie mam wyboru. A propos: dobra knajpa. Mają świetne wypieki.
– Cieszę się, że ci smakowało. – Luke zatrzymał się z ręką opartą o futrynę i dodał: – Masz cholerne szczęście. Gdybyś kiedy indziej podniósł na mnie rękę, z rozkoszą zrobiłbym z ciebie miazgę.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Tajniak złożył gazetę i wzruszył ramionami.
– Proszę bardzo, nie krępuj się. Zarobisz na bilet w jedną stronę do Quentin. Zaoszczędziłbyś nam w ten sposób wielu kłopotów. Ale pilnuj się, Johns, bo ktoś cię namierza. Nie powiedzieli mi, kto to, ale musi być strasznie zawzięty, bo w godzinę po tym, jak wyszedł za bramę, posłali mnie za tobą.
Luke skinął głową i już miał odejść, kiedy nagle uderzyła go pewna myśl.
– Śledzicie jeszcze kogoś oprócz mnie?
– Możliwe.
– Daj że spokój, człowieku, skoro już karmisz mnie bajeczkami, to przynajmniej dopowiadaj je do końca!
Tajniak przyjrzał mu się, po czym kiwnął głową.
– W sumie masz rację. Tak.
– Kogo?
Mężczyzna westchnął i odwrócił wzrok. Nie chciało mu się robić uników, tym bardziej że struna i tak była już napięta do ostatnich granic. Lucas Johns nie był człowiekiem, z którym można bezkarnie bawić się w kotka i myszkę.
– Morrisseya, Washingtona, Greenfielda, Falkesa i ciebie – beznamiętnie wyrecytował nazwiska.
– Jezu – powiedział Luke.
W piątkę stanowili trzon ruchu na rzecz reformy więziennictwa. Wszyscy byli radykałami, ale żaden nie miał lewicowych poglądów ani fantastycznych złudzeń, że naprawi cały \ świat. Chcieli po prostu zmienić przestarzały system, który od I lat umierał naturalną śmiercią, a wciąż nie mógł skonać. i Najbardziej zajadłe ataki musiał znosić Washington, jedyny Murzyn w grupie. Zwłaszcza frakcje czarnych aktywistów zarzucały mu zdradę; prócz tego dla nich był nie dość radykalny. Luke jednak uważał, że Washington łączy w sobie najlepsze cechy obu ras.
– Radzę wam dobrze pilnować Franka Washingtona – warknął.
Tajniak domyślnie pokiwał głową, Luke zaś odwrócił się na pięcie i odszedł.
Keshia czekała przy frontowych drzwiach.
– Wszystko w porządku? – spytała nerwowo.
– W jak najlepszym. Dlaczego pytasz? – bał się, że mogła coś usłyszeć lub, co gorsza, zauważyć. Na szczęście w trakcie rozmowy nikt nie zaglądał do niszy, a kelnerzy byli zbyt zajęci, aby zwrócić uwagę na ich wymianę zdań.
– Tak długo cię nie było. Masz jakieś problemy?
– przyjrzała mu się bacznie, lecz z twarzy Luke’a nie dało się nic wyczytać.
– Naturalnie, że nie. Spotkałem znajomego.
– Interesy? – Keshia przybrała zatroskaną minę żony.
– Tak, głuptasku, interesy. Daruj, że nie będę wyjaśniał ci szczegółów. Lepiej wracajmy do hotelu. – Przygarnął ją i z uśmiechem wyprowadził w nocną mgłę.
Keshia czuła przez skórę, że coś jest nie tak, ale Luke świetnie umiał się maskować. Nigdy nie udało jej się go przyłapać; był zbyt konsekwentny.
Następnego jednak ranka przy śniadaniu trudno było już przeoczyć, że w powietrzu wisi coś bardzo niedobrego. Tym razem Keshia obudziła się pierwsza. Zamówiła śniadanie do pokoju, a gdy przyniesiono wyładowaną tacę, delikatnie potrząsnęła Luke’a za ramię.
– Dzień dobry, panie Johns. Pora wstać i przypomnieć sobie, że pana kocham.
Luke przeciągnął się z uśmiechem, otworzył jedno oko i objął ją ramieniem.
– Lubię tak zaczynać dzień – mruknął. – Co się stało, że nie śpisz?
– Byłam głodna, a zresztą sam mówiłeś, że mamy napięty harmonogram. Wstałam więc i przygotowałam się na wszystko – z uśmiechem przysiadła na brzegu łóżka.
– Może byś dla odmiany zrzuciła te łaszki i dała się zaskoczyć?
– Dopiero po śniadaniu, obleśny satyrze. Jajecznica wystygnie.
– Jezu, jaka ty jesteś nieludzko praktyczna. Wstrętne, oziębłe babsko.
– Nie oziębłe, tylko głodne jak wilk – poklepała go po pośladku, cmoknęła w ucho i zaczęła rozstawiać śniadanie na stoliku.
– Mmmm… jak pachnie… – rozpromienił się Luke.
– Przynieśli gazetę?
– Naturalnie, szanowny panie. – Keshia wzięła z tacy schludnie złożoną gazetę, rozwinęła ją i podała mu, dygnąwszy z wdziękiem.
– Staruszko, jak to możliwe, że dotychczas dawałem sobie radę bez ciebie?
– Niewątpliwie przychodziło ci to z najwyższym trudem – parsknęła śmiechem i odwróciła się, żeby nalać herbaty. Kiedy ponownie na niego spojrzała, przeraziła się. Luke siedział nago nad otwartą gazetą, a po twarzy, ściągniętej gniewem i zgrozą, toczyły się łzy. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
– Co się stało? – podeszła z wahaniem i przysiadła obok, zaglądając mu przez ramię.
Biegnący przez trzy szpalty nagłówek od razu rzucił jej się W oczy: MORD NA RZECZNIKU REFORMY WIĘZIENNICTWA. „Były pastor, znany działacz społeczny Joseph Morrissey otrzymał osiem strzałów w głowę, gdy wraz z żoną wychodził ze swojego domu przy… „ Zabójstwo przypisywano jednej z ultralewicowych frakcji, policja jednak nie dysponowała jeszcze żadnymi dowodami. Fotografia na pierwszej stronie pokazywała roztrzęsioną kobietę pochyloną nad zakrwawionym ciałem. Gazeta podawała, że pani Morrissey jest w siódmym miesiącu ciąży.
Keshia poczuła łzy w oczach – łzy żalu za człowiekiem, którego nie znała, i współczucia dla Luke’a. Nagle sobie uświadomiła, że zamordowanym mógł być Lucas Johns.
– Tak mi przykro, kochanie – wyświechtany frazes nie oddawał tego, co odczuwała. – Dobrze go znałeś?
– Aż za dobrze – Lucas przymknął oczy.
– Co masz na myśli?
– Był moim emisariuszem. Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że sam nigdy nie pojawiam się w więzieniach, aby nie dawać władzom pretekstu do pewnych działań.
Keshia pokiwała głową.
– Było to możliwe dzięki takim ludziom jak Joe Morrissey. Zanim zrzucił duchowną szatę, był kapelanem w czterech ciężkich więzieniach. Potem zaczął działać w ruchu reformatorskim. Robił to wszystko, co dla nas stanowiło zbyt duże ryzyko. A teraz nie żyje. Zabiliśmy go… ja sam go zabiłem… niech to jasny szlag! – Luke zerwał się i zaczął krążyć po pokoju, gniewnie ocierając łzy. – Keshia?…
– Tak?
– Pakuj walizki. Zabieram cię stąd, i to jak najszybciej.
– Luke… ty się boisz?
Zawahał się na moment, po czym skinął głową.
– Tak. Boję się.
– O mnie? Czy o siebie?
Omal się nie uśmiechnął. Nigdy w życiu nie bał się o siebie. Ale na pewno nie mógł wciągać w to wszystko Keshii.
– Powiedzmy, że chcę być przezorny. No, dalej, dziecino. Pośpiesz się.
– Ty też wyjeżdżasz? – zawołała za nim.
– Później.
– Chcesz tu zostać? Dlaczego? – wystraszyła się.
– Muszę zadbać o parę spraw. Wieczorem wrócę do Chicago. Ty natomiast polecisz do Nowego Jorku i będziesz tam na mnie czekać. No, nie stój jak kołek… – zaczął szorstko, lecz zerknąwszy na nią, złagodniał. Na twarzy Keshii malowała się groza. – Staruszko, daj spokój. Znowu buczysz? – spytał, obejmując ją czule.
– Och, Luke, a jeśli…
– Żadnych „jeśli” – uciął, całując ją w czubek głowy.
– Wszystko jest w porządku.