– Niepokoisz mnie, Keshia.
– Nie bądź śmieszny. Dlaczego?
Keshia założyła nogę na nogę, siadając wygodniej przy biurku. Luke wyszedł z domu na zebranie. Otrząsnął się już z pierwszego szoku. Simpson także pochwalił jej decyzję. Stwierdził, że najwyższy czas.
– Sam nie wiem dlaczego. Chyba mam uczucie, że nie wiem, co knujesz. Przyznaję, że to nie moja sprawa…
Cały problem polegał na tym, że nadal każdy jej postępek traktował jak sprawę osobistą.
– Edwardzie, nie myśl tyle, bo nabawisz się miażdżycy. – Ostatnio irytował ją coraz bardziej i właściwie bez ustanku.
– Co robisz w Święto Dziękczynienia? – spytał oskarżycielskim tonem.
– Wyjeżdżam.
Nie ośmielił się zapytać dokąd. Keshia też nie śpieszyła się informować go, że wraca do Chicago.
– Dobrze już, dobrze, przepraszam. Zrozum, Keshia, że dla mnie zawsze pozostaniesz ukochanym dzieckiem.
– I ja też zawsze będę cię kochać, a ty będziesz się zamartwiać do grobowej deski. Zupełnie bez potrzeby.
Edward zdołał jednak zbić ją z tropu. Odłożywszy słuchawkę Keshia zamyśliła się na długą chwilę. Czy naprawdę rezygnując z rubryki postępuje niemądrze? Kiedyś ten kącik wiele dla niej znaczył, ale te czasy odeszły już w przeszłość. W pewien sposób poświęciła rubrykę dla Luke’a – chciała mieć dla niego czas. Przede wszystkim jednak czuła, że dawno już z niej wyrosła.
Zastanawiała się, czy nie przedyskutować swojej decyzji z Lucasem. Niestety, wyjechał na cały dzień. Mogła zadzwonić do Alejandra, ale nie chciała przeszkadzać mu w pracy. Miała wrażenie, że wyrusza z portu pośród mgły, zmierzając ku nieznanym lądom.
Przeciągnęła się, postanawiając wyjść na spacer. Był szary listopadowy dzień; w powietrzu czuć już było zapach zimy. Kusiło ją, żeby włożyć ciepły wełniany szalik i pobiec do parku. Czuła się wolna, jak gdyby po długiej męce zrzuciła z ramion ciężkie brzemię.
Wyjęła z szafy starą kożuchową kurtkę i kowbojskie buty. Na głowę włożyła czerwoną czapeczkę. Była teraz kimś zupełnie nowym – poważnym pisarzem wiedzionym wolną i nieprzymuszoną wolą, a nie hieną żerującą na odpadkach z eleganckich stołów.
Maszerowała przez park z błyskiem w oku, pogryzając gorące kasztany, które kupiła z wózka na Piątej Alei. Wydając resztę, przygarbiony staruszek uśmiechnął się do niej bezzębnymi dziąsłami. Był urzekający. Wszystko dziś ją urzekało. Wszystko było nowe i radosne jak ona.
Zdążyła zjeść połowę kasztanów z torebki i zapuścić się głęboko w park, gdy ujrzała, jak wprost pod nogi konia ciągnącego odrapaną dorożkę toczy się jasnowłosa kobieta. Stara szkapa nie dostrzegła nawet drobnej postaci okutanej w ciemne futro, lecz woźnica w porę ściągnął lejce i zeskoczył z kozła. Keshia przyśpieszyła kroku. Kobieta uniosła się na łokciu, chwytając za końską pęcinę. Tym razem koń się spłoszył, woźnica zaś odepchnął ją na chodnik, poza zasięg ciężkich kopyt.
– Zgłupiałaś, cholerna łachmyto? – wrzasnął wściekle, odciągając konia na środek jezdni. Potem wdrapał się z powrotem na kozioł, mrucząc pod nosem:
– Durna baba!
Chabeta odruchowo ruszyła stępa tak dobrze znaną trasą, że nawet wybuch bomby tuż pod kopytami nie zdołałby jej wytrącić z równowagi.
Kobieta lekko potrząsnęła głową i z wolna uklękła na chodniku. Była oszołomiona, może ranna. Keshia biegiem ruszyła na pomoc. Rozpostarte na ziemi ciemne futro rzucało się w oczy; z daleka było widać, że to długie, wyjątkowo piękne norki. Ofiara wypadku zaniosła się kaszlem i odwróciła głowę. Keshia stanęła jak wryta. Zobaczyła bladą, opuchniętą twarz o zaczerwienionych podkrążonych oczach, pobrużdżoną bolesnymi zmarszczkami. To była Tiffany – pijana, choć jeszcze nie minęło południe.
– Tiffie?… – Keshia kucnęła obok i przygładziła dłonią jej rozwichrzone jasne włosy. Tiffany chyba w ogóle się dziś nie czesała, nie była też umalowana. – To ja, Keshia…
– Cześć – Tiffany patrzyła nieprzytomnie ponad jej ramieniem. – A gdzie wujek Kee?
Mówiła o jej ojcu. Tak właśnie nazywała go w dzieciństwie. Rany boskie, pomyślała Keshia, czując zimny dreszcz.
– Jesteś ranna?
– Ranna? – przyjaciółka skierowała na nią mętny wzrok.
– Czy ten koń cię nie poturbował?
– Koń? – Tiffany rozpromieniła się nagle. – Nie, skąd – powiedziała. – Przecież wiesz, że świetnie jeżdżę konno.
Chwiejnie podniosła się na nogi, otrzepując z kurzu ręce i przód futra. Pończochy miała podarte, czarne zamszowe czółenka od Gucciego również ucierpiały przy upadku. Miała na sobie czarną aksamitną sukienkę i kilka sznurów białych i szarych pereł. Nie był to strój na spacery po parku, zwłaszcza o tej porze dnia. Można było wątpić, czy Tiffany w ogóle wróciła do domu na noc.
– Dokąd idziesz?
– Do Lombardów. Na kolację.
Przyjęcie u Lombardów odbyło się poprzedniego dnia.
– Odwiozę cię do domu.
– Do mojego domu? – Tiffany nagle jakby oprzytomniała. Spojrzała na Keshię podejrzliwie.
– Jasne. – Keshia starała się zachować lekki ton. Ujęła przyjaciółkę za łokieć.
– Nie! Nie do mnie! Nie! – Tiffany wyrwała się jej, potknęła i nagle zwymiotowała wprost na swoje buty, a przy okazji także na buty Keshii, po czym usiadła na chodniku i zaczęła płakać. Czarne norki taplały się rozpaczliwie w nieczystościach.
Keshia poczuła, że do oczu napływają jej gorące łzy. Ujęła przyjaciółkę pod ramiona i pociągnęła w górę.
– Chodź, Tiffie…
– Nie! O Boże… Keshia… proszę cię… – Kurczowo objęła jej nogi, spoglądając na nią obłąkanym wzrokiem.
Keshia delikatnie ją postawiła, a widząc wyłaniającą się zza zakrętu taksówkę, szybko uniosła rękę.
– Nie! – Tiffany drżała na całym ciele. Jej okrzyk zabrzmiał jak rozdzierający płacz skrzywdzonego dziecka.
– Nie denerwuj się, Tiff, pojedziemy do mnie.
– Niedobrze mi – całym ciężarem oparła się na Keshii i znów zaczęła osuwać się na ziemię.
– Nic podobnego. Wsiadaj!
Umieściwszy ją z pewnym trudem na tylnym siedzeniu taksówki, Keshia podała kierowcy swój adres i otworzyła obydwa okna, by zapewnić dopływ świeżego powietrza. Dopiero wtedy zauważyła, że Tiffany nie ma torebki.
– Tiffie, miałaś przy sobie torebkę?
Tiffany rozejrzała się nieprzytomnie, wzruszyła ramionami i zamknęła oczy.
– No to co? – wybełkotała.
– Słucham?
– To co, że nie mam torebki? – powtórzyła głośniej, ponownie wzruszyła ramionami i przez moment wydawało się, że zasypia. Po chwili jednak odnalazła dłoń Keshii i kurczowo ją uścisnęła.
Keshia poklepała uspokajająco chudą lodowatą rękę, spoglądając ze zgrozą na zdobiący ją ogromny szmaragd. Poprzestając na torebce Tiffany, ktoś popełnił grube niedopatrzenie. Była aż nadto łatwym łupem.
– Chodziłam… całą noc… – wychrypiała boleśnie. Keshia spojrzała na nią z powątpiewaniem. Prędzej już przez całą noc piła na umór.
– I gdzie tak spacerowałaś? – zapytała. Nie chciała prowokować wynurzeń w taksówce. Najpierw zawiezie Tiffany do siebie, położy ją do łóżka, zadzwoni do jej gospodyni, aby ją poinformować, że pani Benjamin jest zdrowa i cała, a potem będą mogły porozmawiać. Żadnych awantur przy kierowcy. Mógłby się zainteresować, kogo wiezie, a gdyby rzecz przeciekła do prasy… Chryste! Keshia wolała nawet o tym nie myśleć.
– Poszłam do kościoła… zasnęłam… całą noc… w kościele… – Tiffany miała zamknięte oczy i zdawała się tracić przytomność między jednym a drugim słowem.
Po kilku minutach wysiadły przed domem Keshii. Bez pytań i komentarzy portier pomógł wprowadzić Tiffany do windy, a windziarz – doholować ją do mieszkania. Keshia w duchu podziękowała Bogu, że Luke wyszedł. Nie musiała niczego wyjaśniać, a sporo ryzykowała, nawet zważywszy obecny stan Tiffany.