– Żadnych ale! – przerwał jej podniesionym tonem.
– Chociaż raz w życiu mnie posłuchaj! Bo jeśli nie… – głos mu się załamał; ze zdumieniem ujrzała, że w oczach ma łzy.
– Jeżeli nie posłuchasz… wtedy zamiast mnie mogą dostać ciebie. A gdyby coś ci się stało… – Luke zwiesił głowę i mówił coraz ciszej: – Wtedy ja… nie miałbym po co żyć…
Podeszła, przytuliła jego głowę do piersi. Lucas płakał. Obwiniał się o to, że wyrządza jej potworną, niezasłużoną krzywdę – właśnie jej, kobiecie, którą tak bardzo kochał.
Długo tak siedzieli, w końcu Luke zasnął. Keshia ułożyła go na poduszce i zgasiła światło.
Alejandro wcześniej wymknął się po cichu. Nie miał kobiety, w której ramionach mógłby się wypłakać. Ta, nad którą bolał – i do której tęsknił – była kobietą jego najlepszego przyjaciela.
ROZDZIAŁ 23
Lucas odłożył słuchawkę z takim wyrazem twarzy, że Keshia od razu się domyśliła, iż coś jest nie tak.
– Kto to był? – zainteresowała się, choć właściwie nie musiała pytać. Zawsze miał taką minę, kiedy pojawiały się kłopoty w którymś z więzień. Niedługo święta, pomyślała. Co za pech!
– Mój znajomy z Chino.
– I?
– I… – Luke przejechał palcami po włosach, wziął leżące na biurku cygaro i odgryzł końcówkę. Dochodziła północ.
– Muszę jechać. Nie będziesz miała nic przeciw temu?
– Żeby jechać z tobą? – Nigdy dotąd jej nie zabierał.
– Nie, żebyś została sama. Wrócę przed świętami. Ale… wygląda na to, że beze mnie sobie nie poradzą. Przynajmniej tak twierdzą.
W głosie Luke’a brzmiało podniecenie, które na próżno usiłował ukryć. Lubił tę swoją męską „sprawę”, tajne spotkania, twardą walkę. Był to świat, w którym dla Keshii brakowało miejsca, świat mężczyzn, którzy żyli bez kobiet dość długo, aby odkryć, że potrafią się bez nich obejść. Wiedziała, że Luke się nie ugnie. Nie było mowy o tym, by wziął ją ze sobą – zwłaszcza po zabójstwie w San Francisco i niedawnym zamachu na niego. Nie miał zamiaru wystawiać jej na strzał. Szaleństwem było roić, że tym razem go namówi.
– Dam sobie radę – powiedziała – ale będę bardzo za tobą tęsknić. – Wzruszyła ramionami. – Wrócisz do domu na święta?
– Na pewno. Chłopcy boją się, że może dojść do zamieszek. Sądzę jednak, że do tego czasu zakończymy negocjacje. Przykro mi, staruszko – dodał, spostrzegłszy jej zasępioną minę.
Nie była w stu procentach pewna, czy naprawdę chce pokojowego rozwiązania, czy chętniej poigrałby z ogniem. Potem pomyślała, że nie jest wobec niego uczciwa.
– Mnie też jest przykro. – Podeszła bliżej, zarzuciła mu ręce na szyję i cmoknęła go w tył głowy. Znów wyruszał na „wojnę”. – Lucas… – zawahała się.
– Co, dziecino?
– To szaleństwo, zwłaszcza tuż przed rozprawą. Przecież wiesz… – bała się wypowiadać na głos wszystkie swe obawy. Luke i tak je znał. Jego również dotyczyły.
– Rany boskie, tylko nie zaczynaj od początku – warknął, uwolnił się z jej ramion i zaczął krążyć po pokoju, wypuszczając wielkie kłęby dymu. – Robię to, odkąd wyszedłem z pierdla. Sądzisz, że jeden raz mniej lub więcej zrobi im różnicę?
– Możliwe. – Stała nieruchomo, nie spuszczając z niego wzroku. – Może ten jeden raz zadecyduje o tym, czy pozostaniesz wolny. Albo żywy.
– Bzdury. Poza tym… muszę jechać, i tyle. Zamknął się w sypialni, zostawiając ją samą z czarnymi myślami. Nie miał prawa się narażać. Lekceważył zarówno własne życie, jak i jej cierpienie. A może wcale nie brał jej pod uwagę? Drań…
Poszła za nim do sypialni i stanęła w progu, patrząc, jak wkłada ubrania i najpotrzebniejsze drobiazgi do walizki. W sercu miała ołowiany ciężar.
– Lucas… – Nie odpowiedział. – Luke… proszę cię, nie jedź… Ze względu na własne dobro.
Spojrzał na nią bez słowa. Zrozumiała, że nie wygra.
Dopiero dwudziestego trzeciego grudnia otrzymała telefon, którego się obawiała. Luke nie wróci do domu na święta. Nie będzie go co najmniej do Nowego Roku. Strajk w Chino pochłonął już cztery ofiary śmiertelne, toteż sprawy ich dwojga zeszły na dalszy plan. Przez moment Keshia czuła pokusę, by wygarnąć mu, co o nim myśli, lecz zrezygnowała. Był sobą, ot i wszystko.
Nie powiedziała Edwardowi, że święta spędzi sama. Byłoby to przyznanie się do porażki. Edward zacząłby ją pocieszać i zapraszać do Palm Beach, a tego by nie zniosła. Chciała spędzić święta z Lucasem, nie z Edwardem czy Hilary. Rozważała nawet myśl, by sprawić mu niespodziankę i wybrać się do Kalifornii, wiedziała jednak, że Luke nie powita jej życzliwie. Kiedy pracował – zwłaszcza tak jak teraz – nie miał dla niej czasu.
Była więc sama. Sama ze stosem świątecznych kartek i tłoczonych kolorowych zaproszeń na „najlepsze” przyjęcia gwiazdkowe w mieście; zaproszeń, za jakie większość ludzi oddałaby dziesięć lat życia. Poncz, szampan, kawior, pasztet z gęsich wątróbek, zabawne drobne prezenty „w pończoszce” od Bendela lub Cardina. Huczne preludium karnawału – bale debiutantek, bale na cele dobroczynne, przyjęcie w operze i bal na łyżwach w Rockefeller Center dla uczczenia zaręczyn Halperna Medleya i Mariny Walters. „El Morocco” będzie tętnić świątecznym ożywieniem. Można też było jechać do Gstaad lub Chamonix, Courchevelles, Klosters, Aten, Rzymu, Palm Beach… Wszystkie te miejsca straciły jednak dla niej urok.
Przejrzawszy zaproszenia Keshia doszła do wniosku, iż mniej samotna będzie się czuła sama niźli wśród pustej wesołości. Nie była w nastroju do zabawy. Rozważała myśl, by zaprosić kogoś w pierwszy dzień świąt, nie miała jednak ochoty oglądać nikogo prócz Lucasa. Jej znajomych ogarnął świąteczny ferwor: kupowali krzykliwe szlafroki u Bergdorfa lub Saksa, opijali się rumem w Sali Dębowej hotelu Plaża lub wyjeżdżali do rodzin w Filadelfii, Bostonie albo Greenwich. Każdy miał kogoś – oprócz niej. Spędzi święta równie nieciekawie jak armia portierów i windziarzy, z których każdy otrzymał już kopertę ze świąteczną gratyfikacją. Około piętnastego grudnia zarządca dyskretnie dołączył do jej korespondencji odbitą na powielaczu listę nazwisk. Dwadzieścia dwie osoby czekały na napiwki. W zamian przesyłał życzenia wesołych świąt.
Po południu dwudziestego czwartego Keshia nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła po mieszkaniu w satynowym szlafroku, uśmiechając się do siebie. Świat za oknami przy – ‹ prószony był cienką warstewką śniegu.
– Wesołych świąt, kochanie – wyszeptała pod adresem Lucasa. Dotrzymał słowa: dzwonił do niej codziennie i wiedziała, że dziś też zadzwoni. Wigilia przy telefonie – lepsze to niż nic. Na biurku piętrzył się stos pakunków owiniętych w srebrzysty papier. Wszystkie zawierały prezenty dla Luke’a – pasek do spodni, krawat, wodę kolońską, aktówkę i dwie pary butów. Kolekcja dóbr doczesnych, które miały dwie wspólne cechy – były bardzo drogie i śmieszyły go do łez. Zaraz na początku znajomości wyjaśniła mu znaczenie wszystkich tych fetyszy, sygnalizujących wyższy status. Był to język symboli – krawaty od Diora, buty od Gucciego, torebki i teczki od Vuittona z ohydnym inicjałem LV tłoczonym na musztardowej lub błotnisto-brunatnej skórze. Luke omal nie pękł z uciechy. „Chcesz powiedzieć, że ci goście noszą identyczne buty?” – spytał. Potwierdziła ze śmiechem, wyjaśniając, że noszą je także kobiety. Jeden fason dla panów, drugi dla pań. Różnorodność wprowadza zamęt, rodzi poczucie niepewności, więc lepiej z niej zrezygnować. Oczywiście do wyboru jest pełna gama kolorów. Ładnie z ich strony, nie sądzisz? Od tej pory żadne nie umiało już zachować powagi, widząc na ulicy parę butów od Gucciego lub sukienkę firmowaną przez kolekcję Pucci. Zestaw PucciGucci. Boki zrywać!