– Keshia, czy ty naprawdę wiesz, co robisz?
– Owszem… choć kto wie? W każdym razie wiem, jak się robi stroik. Kiedyś byłam w tym mistrzynią.
– Z OWOCÓW?
– Z owoców. Szczęka ci opadnie z zachwytu.
Tak też było. Zręcznymi palcami związała gałąź w wieniec i starannie przybrała ją owocami. Gotowe dzieło przypominało nieco renesansowe malowidła. Keshia pękała z dumy.
– Gotowe. Gdzie to położymy?
– Chyba jednak najlepsza byłaby salaterka…
– Barbarzyńca!
Alejandro roześmiał się i przyciągnął ją do siebie. W jego ramionach było ciepło i miękko.
– Tam, gdzie się wychowałem, twój stroik zostałby oskubany do czysta w przeciągu pół godziny. Ale muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nigdy nie widziałem, żeby sałatka tak ładnie udawała stroik.
– Idiota.
– Nie przeczę.
Keshia dostała ataku śmiechu.
– Co z kolacją? – Alejandro wykazał zmysł praktyczny. – Nie wiem, czy najemy się stroikiem.
– Tylko spróbuj go tknąć, a urwę ci głowę. Kiedyś zrobił to brat mojej koleżanki. Płakałam przez tydzień.
– Widocznie byłaś bardzo wrażliwym dzieckiem. Nie bój się, nie znoszę damskich łez. Lepiej chodźmy na pizzę.
– W Wigilię? – Keshia była zgorszona.
– Zaproponowałbym ci tacos, ale w tej części miasta ich nie przyrządzają. Potrafisz wymyślić coś lepszego?
– Z pewnością! – W lodówce miała szynkę z dziczyzny, którą przechowywała „na wszelki wypadek”. – Starczy na prawdziwą świąteczną kolację!
– Odłóżmy to do jutra. Chyba że jutro nie zechcesz już mnie widzieć.
– Nie pleć bzdur. Zawsze jesteś tu mile widziany. Chcesz już iść? – Keshii zrzedła mina. Tak miło się zaczęło… Próbowała pokryć rozczarowanie uśmiechem.
– Nie, ale mam pewien pomysł. Umiesz jeździć na łyżwach?
– Umiem.
– Znakomicie. Chodźmy na ślizgawkę.
Keshia włożyła ciepły sweter, grube wełniane skarpety, botki oraz krótkie futerko i puszystą czapę.
– Wyglądasz jak gwiazda filmowa – rzekł Alejandro z zachwytem. Jej typ urody zawsze na niego działał i w głębi duszy uważał Luke’a za wyjątkowego szczęściarza.
Keshia nagrała na taśmę wiadomość, kiedy wrócą -. na wypadek gdyby pod ich nieobecność dzwonił Luke – i razem wyszli na mróz, który kłuł w oczy i płuca.
Zaczęli od hamburgerów i gorącej herbaty. Przy jedzeniu Alejandro opowiadał, jakie zamieszanie panuje w czasie świąt w każdej meksykańskiej rodzinie: dzieci biegają po całym domu, kobiety szaleją w kuchni, ich mężowie spijają straszliwe ilości tequili, a wszędzie głośno gra muzyka. Keshia również wspominała święta swego dzieciństwa.
– Kiedy miałam sześć lat – mówiła – zobaczyłam w żurnalu złocistą sukienkę naszywaną purpurowymi cekinami. Napisałam do świętego Mikołaja, żeby mi taką przyniósł. I wiesz – dokończyła jakby ze zdziwieniem – nie dostałam jej!
– A co dostałaś w zamian? Futro z norek?
– Nie, skarbie. Rollsa – spojrzała na niego wyniośle – Z szoferem, ma się rozumieć?
– Nie. Szofera otrzymałam dopiero rok później. Razem z dwoma lokajami w liberii – zachichotała, naciągając czapkę jeszcze głębiej na uszy. – Wyobraź sobie, że byłam oczywiście wożona do szkoły, ale musiałam wysiadać trzy przecznice wcześniej i dalej iść pieszo. Obstawa szła za mną, w pewnym oddaleniu. Moi rodzice byli zdania, że nie wypada, aby siedmioletnia dziewczynka zajeżdżała przed szkołę limuzyną z szoferem.
– Zabawne. Moi mieli takie same poglądy. Też kazali mi chodzić pieszo. Istne bestialstwo, nie sądzisz? – wykrzywił się ironicznie.
– Och, zamilcz!
Alejandro odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Obłoczki pary unosiły mu się z ust i zniknęły na tle mroźnego nieba.
– Keshia, jesteś wspaniała. Chociaż trochę stuknięta.
– Możliwe – rzuciła z roztargnieniem.
– Szkoda jednak, że nie wziąłem tequili. Na lodowisku przedmucha nas na wylot.
Keshia zachichotała z tajemniczą miną.
– Miło mi, że się cieszysz. Co do mnie, nie posiadam futra, a jeśli się przewrócę, co jest pewne, odmrożę sobie zadek.
Keshia znów zachichotała, wyciągając z kieszeni płaską srebrną flaszkę.
– Co to?
– Natychmiastowa ochrona przed chłodem. Mam piersiówkę po dziadku – dodała tonem wyjaśnienia – wzięłam więc w niej koniak.
– Mądry facet był z tego twojego dziadka. Chryste, flaszka, którą można nosić w garniturze i nikt nie zauważy! Czego to ludzie nie wymyślą!
Pociągnęli po łyku i ruszyli dalej, śpiewając „Cichą noc”. Była to jedna z owych rzadkich w Nowym Jorku pór, gdzie miasto zdawało się kurczyć. Samochody znikały z ulic, autobusów było mniej i poruszały się ciszej, ludzie przestawali się spieszyć, a nawet skłonni byli poświęcić bliźniemu ułamek sekundy. Większość siedziała w ciepłym domowym zaciszu, ale tu i ówdzie widać było grupki kolędników lub pary, które również wybrały się na spacer. Przechodnie podchwytywali znane im pieśni. Nim Keshia i Alejandro dotarli do lodowiska, nieomal wyczerpali zarówno repertuar, jak i zawartość flaszki.
– To mi się podoba – mruczał Alejandro. – Piersiówka z koniakiem! Lubię kobiety, które wiedzą, co w pierwszym, rzędzie należy zabrać w podróż… – Minął ją płynnym łukiem i wykonał piruet, który zgodnie z przewidywaniami zakończył się upadkiem.
– Panie Vidal, jest pan zalany w pestkę – oświadczyła Keshia.
– To pani wina, madame. Jesteś hojnym barmanem – odparł dobrodusznie, otrzepując się.
– Chcesz jeszcze?
– Nie. Zostałem anonimowym abstynentem.
– Moczygęba.
– Deprawatorka nieletnich.
Zaśmiali się i zrobili parę kółek, trzymając się za ręce. Tafla lodowiska była prawie pusta, a nieliczni łyżwiarze również byli w świątecznym nastroju. Z głośników płynęły na przemian kolędy i walce. Piękna noc!
Około jedenastej zdecydowali, że mają już dość. Pomimo koniaku twarze skrzepły im z zimna.
– Chodźmy na pasterkę do Świętego Patryka – zaproponował Alejandro. – Czy masz coś przeciwko katolikom?
– Nie. Należę do kościoła episkopalnego, ale lubię katedrę Świętego Patryka. Poza tym nasze msze nie różnią się tak bardzo.
Zmartwiła się trochę na myśl, że w tym czasie może dzwonić Luke, Alejandro nie dał jej wszakże czasu do namysłu. Powrót do domu i oczekiwanie na telefon zniweczyłoby, wszystko, co dziś osiągnęli. Postanowił, iż nie dopuści, by ktokolwiek popsuł im zabawę; nawet Luke.
Przeszli Piątą Aleją, mijając rzęsiście oświetlone wystawy sklepowe i las świątecznych drzewek. W katedrze było tłoczno, gorąco i mocno pachniało kadzidłem. Nie dopchali się przed ołtarz; musieli stanąć z tyłu. Ludzie ściągnęli tu z całego miasta. Dla wielu pasterka u Świętego Patryka od pokoleń należała do tradycji.
Organy grzmiały majestatycznie, nawę zaś oświetlały tysiące świec. Uroczysta msza skończyła się dopiero o wpół do drugiej.
– Zmęczona? – Alejandro podał Keshii ramię, prowadząc ją w dół po schodach. Po wyjściu z dusznego wnętrza świeże powietrze zaparło im dech.
– Raczej senna. To od kadzidła.
– Taaak, koniak i łyżwy oczywiście nie mają z tym nic wspólnego – oświadczył ze śmiertelną powagą Alejandro, lecz oczy mu się śmiały.
Portier w domu Keshii poruszał się niezbyt pewnie.
– Głowę dam, że on też świetnie się bawił – zauważył Meksykanin.
– Nic dziwnego, zważywszy, że zgarnął dziś furę szmalu od wszystkich lokatorów. – Keshia wyobraziła sobie, jak spędzają święta podopieczni Alejandra, i skrzywiła się na samo porównanie. – Wejdziesz na drinka?