Padał śnieg; była w cienkich butach i bez kapelusza, ale szczelnie owinęła się futrem i wepchnęła ręce w kieszenie. Od domu dzieliło ją dwanaście przecznic, musiała jednak zaczerpnąć świeżego powietrza.
Zanim doszła do domu, miała mokre włosy, przemoczone i skostniałe nogi, ale wytrzeźwiała i czuła się o wiele lepiej.
Portier widząc ją wypadł w popłochu na chodnik z koślawym parasolem mimo jej zapewnień, że to niepotrzebne. Dziś już nie groziła jej bura od Totie; mogła chodzić po śniegu przez całą noc, jeśli miała ochotę. To nie było istotne. Nic się nie liczyło – oprócz Luke’a.
Kiedy zdjęła pończochy i wsadziła nogi pod gorącą wodę, zadzwonił dzwonek. Uznała, że nie chce jej się otwierać drzwi. Dzwonek wszakże nie ustawał, w końcu więc wytarła nogi i podbiegła do drzwi.
– Kto tam?
– Cesar Chavez.
– Kto?
– Alejandro, głuptasie. Otworzyła drzwi.
– Dobry Boże, wyglądasz jak Dziadek Mróz. Szedłeś pieszo?
– Całą drogę – potwierdził z zadowoleniem. – Doszedłem przy tym do wniosku, że chyba jednak lubię Nowy Jork. Przynajmniej kiedy pada śnieg. Jest fantastycznie, nie sądzisz?
Przyznała mu rację z uśmiechem.
– Wejdź.
– Już myślałem, że mnie nie zaprosisz. Portier dzwonił na górę, ale nie podnosiłaś słuchawki. Ponieważ wiedział, że jesteś w domu, pozwolił mi wejść. Widać uznał, że jestem uczciwy… albo bardzo zmarznięty.
– Puszczałam wodę do wanny. – Keshia zerknęła na swoje bose stopy, które były teraz purpurowe i pulsowały, gdy wracało w nich czucie. – Też szłam dzisiaj pieszo.
– Co się stało? Nie mogłaś złapać taksówki?
– Nie, po prostu chciałam się przespacerować. Miałam ciężki dzień i musiałam się trochę odprężyć.
– Co się stało? – Alejandro spochmurniał.
– Nic wielkiego. Jadłam lunch z Edwardem w jednej z tych nieznośnie snobistycznych knajp i jak się pewnie domyślasz, nie bawiłam się najlepiej. Edward wyłaził ze skóry, żeby powstrzymać się od krytyk, reszta gości wytrzeszczała na mnie oczy, ba, przyplątała się nawet reporterka z „Women’s Wear”… słowem, dałam plamę na całej linii. Na domiar złego wybrałam się na spotkanie komitetu dobroczynnego i stchórzyłam, zanim przekroczyłam próg. Wtedy właśnie zdecydowałam się na spacer.
– Widać był ci potrzebny.
– Owszem. Nie mam już sił na podwójne życie, nie mówiąc o ochocie. Wolę być sobą.
– Chcesz mi dać do zrozumienia, żebym wyszedł?
– Nie bądź idiotą. Czy nie rozumiesz, że człowiek się tam dusi?
– Dotąd znakomicie dawałaś sobie radę – zauważył.
– Pod warunkiem, że co drugi dzień wymykałam się chyłkiem na randkę. Poza tym musiałam zbierać materiał do rubryki…
– Nie musiałaś. Chciałaś – wtrącił.
– To nie jest do końca prawda. W każdym razie już nie chcę. Nikt zresztą nie oczekuje, że włączę się do gry, więc po co mam udawać? Nie pasuję do tego środowiska. Problem w tym, że odkąd nie ma Luke’a, moje drugie życie również wydaje mi się nieco… bezcelowe. To chyba najlepsze określenie. Masz dla mnie jakieś propozycje?
– Owszem. Zrób mi czekolady, a ja rozwiążę wszystkie twoje problemy.
– Umowa stoi. Dolać ci do niej trochę brandy?
– Nie, dziękuję. – Nie chciał dawać jej pretekstu do picia, a choć Keshia rzadko zaprzątała sobie głowę wynajdywaniem pretekstów, miał nadzieję, że będzie jej wstyd pić samej. Nie pomylił się.
– Równiacha to z ciebie nie jest – powiedziała kwaśno. – Trudno, w takim razie ja też się powstrzymam. Ostatnio trochę za dużo piję.
– Kiedy to odkryłaś? Kiedy lokalny klub anonimowych alkoholików przysłał ci abonament?
– Nie bądź świnią.
– A czego oczekujesz? Żebym milczał, aż skończysz na marskość wątroby?
– To mogłoby być tres chic.
– Keshia, tu nie ma się z czego śmiać. Zaczynasz mnie denerwować.
Zerknęła na niego spod oka, wzruszyła ramionami i znikł w kuchni. Po paru minutach wróciła z dwoma kubkami gorącej czekolady.
– A jak tam u ciebie? – zapytała.
– Fatalnie, dzięki za troskę. Miałem drobny zatarg z rad nadzorczą. Przynajmniej rada uważa, że był drobny. Omal ni rzuciłem tej roboty.
– Żartujesz! Dlaczego?
– Jak zwykle. Alokacja środków. Tak się wkurzyłem, ż od razu wziąłem dwa dni urlopu.
– Musieli się ucieszyć. I co zamierzasz robić przez te dwa dni?
– Poleciałbym z tobą do Frisco odwiedzić Luke’a. Kiedy wyjeżdżasz?
– Jezu, jak się cieszę! Słuchaj… starczy ci na bilet? – Był to już drugi lot w tym miesiącu.
– Jasne, pod warunkiem że nie będzie to bilet pierwszej klasy. Zgodzisz się siedzieć z tylu razem z pospólstwem?
– Myślę, że jakoś wytrzymam. Grasz w tryktraka? Mogę wziąć planszę.
– Wolę pokera.
– Nie ma sprawy. Naprawdę cieszę się, że jedziesz. Rozmyślałam o tym dziś rano i doszłam do wniosku, ż śmiertelnie boję się tej podróży.
– Dlaczego? – zdumiał się.
– Nie wiem. Sama nazwa San Quentin działa na mnie odstraszająco. Jeszcze nigdy nie byłam w takim miejscu.
– Nie jest to co prawda wesołe miasteczko, ale też nie izba tortur. Nie ma się czego bać.
Leciał z nią, bo Luke usilnie prosił go o to w liście. Alejandro wiedział, że przyjaciel nie byłby go tak błagał, gdyby nie miał po temu ważnych powodów. Coś musiało się dziać.
– Słuchaj – Keshia spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem – chyba nie jedziesz wyłącznie dlatego, żeby mni trzymać za rączkę?
– Nie bądź egocentryczką. Tak się składa, że Luke jest także moim przyjacielem.
Keshia zarumieniła się i spuściła głowę. Alejandro pstryknął ją lekko w nos.
– Poza tym – ciągnął – wątpię, by trzeba było trzymać cię za rączkę. Mogliby strzelać ci nad głową z karabinów maszynowych, a ty co najwyżej poprawiłabyś klipsy, włożyła rękawiczki i maszerowała dalej, jakby nigdy nic.
– Naprawdę jestem aż taką jędzą?
– Nie jędzą, słonko. Osobą godną podziwu. A wracając do rzeczy, chcę przy okazji ubiegać się o pracę w tym ośrodku, o którym ci mówiłem.
– Naprawdę aż tak ci dopiekło? – Wszystko się zmienia, pomyślała.
– Jeszcze nie wiem. W każdym razie gra jest warta świeczki.
– Cóż, tak czy owak cieszę się, że lecimy razem. Luke też będzie zachwycony, kiedy cię zobaczy. Co za miła niespodzianka!
– Kiedy chcesz jechać?
– A kiedy masz czas?
– Praktycznie w każdej chwili.
– Może jutro wieczorem? Luke pisał mi, że za dwa dni papiery będą już gotowe. Co ty na to?
– Szafa gra.
Rozsiedli się na kanapie, wspominając Lucasa i dawne czasy. Keshia po raz pierwszy od dawna czuła się szczęśliwa, a o północy udało jej się namówić Alejandra na godzinną partię kości.
– Wiesz, z czym nie daję sobie rady? – zapytała znienacka.
– Wiem. Z grą w kości. To widać.
– Milczże, potworze. Mówię serio.
– A, w takim razie racz mi wybaczyć.
– Chodzi mi o to, że nie mogę udźwignąć ciężaru pozorów. Całe moje dotychczasowe życie wydaje mi się dziś na wskroś fałszywe. Nie mogę jawnie widywać się z Lucasem. Nie mogę okazać nikomu, co czuję. Nie mogę nawet być sobą. Muszę być szlachetnie urodzoną Keshia Saint Martin.
– Tak się składa, że jesteś szlachetnie urodzoną Keshią Saint Martin. Nie przyszło ci to do głowy? – zapytał Alejandro, potrząsając kubkiem.