Выбрать главу

Wyszliśmy z domu i minąwszy bramę, znaleźliśmy się na terenie zoo. O tak wczesnej porze ogród był jeszcze zamknięty dla publiczności. Dozorcy i sprzątacze zdążali dopiero do pracy. Zobaczyłem Sitarama, mojego ulubionego dozorcę, który doglądał orangutanów. Aż przystanął na nasz widok. Minęliśmy ptaki, niedźwiedzie, małpy, kopytne, budynek terrarium, nosorożce, słonie, żyrafy, po czym przeszliśmy krętą ścieżką do wielkich kotów – tygrysów, lwów i lampartów. Czekał tam na nas Babu, ich dozorca. Kiedy się zbliżyliśmy, odryglował drzwi do kociarni, usytuowanej na środku opasanej fosą wysepki. Weszliśmy do środka. Budynek w kształcie rotundy był czymś w rodzaju wielkiej i mrocznej betonowej jaskini; w środku było ciepło i parno i cuchnęło kocią uryną. Dookoła znajdowały się wielkie klatki, poprzedzielane grubymi zielonymi żelaznymi prętami. Żółtawe światło sączyło się ze świetlików. Przez otwory prowadzące na wybieg widać było roślinność porastającą zalaną słońcem wysepkę. Klatki, z wyjątkiem jednej, były puste. W tej jednej siedział Mahisha, nasz tygrys bengalski patriarcha, wielka, chuda i niezgrabna, ważąca ćwierć tony bestia. Kiedy weszliśmy, tygrys jednym skokiem dopadł prętów i wydał z siebie głęboki pomruk; uszy miał położone po sobie, a spojrzenie okrągłych ślepiów utkwił nieruchomo w Babu. Dźwięk, jaki z siebie wydobywał, był tak głośny i wściekły, że zdawał się wstrząsać całą kociarnią. Nogi się pode mną ugięły. Przytuliłem się odruchowo do matki, która też zresztą drżała. Nawet ojciec zawahał się przez sekundę i trzeba było dłuższej chwili, żeby się opanował. Tylko Babu pozostawał obojętny wobec tego gniewnego wybuchu i palącego spojrzenia, które przewiercało go na wskroś jak świder. Miał zaufanie do wypróbowanych żelaznych prętów. Tymczasem Mahisha zaczął się miotać tam i z powrotem po klatce.

– Jakie to zwierzę? – ryknął do nas ojciec, starając się przekrzyczeć bestię.

– Tygrys! – odpowiedzieliśmy posłusznie chórem, potwierdzając to, co było aż nazbyt jaskrawą oczywistością.

– Czy tygrysy są niebezpieczne?

– Tak, tato, tygrysy są niebezpieczne.

– Tygrysy są bardzo niebezpieczne – powiedział podniesionym głosem ojciec. – Chciałbym, żebyście zrozumieli, że nigdy – pod żadnym pozorem – nie wolno wam dotykać tygrysa, głaskać tygrysa, wkładać ręki przez pręty, a nawet zbliżać się do klatki z tygrysem. Czy to jasne, Ravi?

Ravi przytaknął skwapliwie.

– Piscine?

Pokiwałem głową jeszcze energiczniej. Ojciec nie spuszczał ze mnie oczu.

Kiwnąłem głową jeszcze raz, i to tak mocno, że o mało nie spadła mi na ziemię.

Chciałbym tu powiedzieć na swoją obronę, że chociaż antropomorfizowałem zwierzęta do tego stopnia, iż w mojej wyobraźni mówiły płynną angielszczyzną i na przykład bażanty potrafiły narzekać z wytwornym brytyjskim akcentem, że herbata jest zimna, a pawiany planowały napad na bank, mówiąc matowymi, groźnymi głosami amerykańskich gangsterów, to te moje fantazje zawsze snułem całkowicie świadomie. Z pełną premedytacją ubierałem dzikie zwierzęta w krępujące kostiumy mojej wyobraźni. Nigdy jednak nie miałem złudzeń co do prawdziwej natury moich towarzyszy zabaw. Przy całym swoim wścibstwie byłem na to za mądry. Nie mam pojęcia, skąd mogła ojcu zaświtać w głowie myśl, że jego najmłodszą latorośl korci, żeby wleźć do klatki z groźnym ludojadem. Bez względu jednak na to, skąd wziął się ten jego dziwny niepokój – a ojciec potrafił się zamartwiać! – był najwyraźniej zdecydowany wyzbyć się go akurat tego ranka.

– Chcę wam pokazać, jak niebezpieczne są tygrysy – ciągnął. – I chciałbym, żebyście zapamiętali tę lekcję na całe życie.

Odwrócił się do Babu i skinął głową. Babu wyszedł. Mahisha odprowadził go wzrokiem i nie spuszczał oczu z drzwi, za którymi zniknął dozorca. Po kilku sekundach Babu wrócił, niosąc kozę ze skrępowanymi nogami. Stojąca za mną matka zacisnęła mi palce na ramionach. Pomruk Mahishy przeobraził się w głębokie gardłowe warczenie. Babu odryglował i otworzył sąsiednią klatkę, po czym wszedł, zamknął ją i zaryglował drzwi z powrotem. Człowieka i tygrysa rozdzielały pręty i uchylna klapa. Mahisha w mgnieniu oka znalazł się przy prętach i zaczął je szarpać pazurami. Do pomruku dołączyły teraz głębokie, stłumione stęknięcia. Babu położył kozę na ziemi, jej boki wznosiły się i opadały gwałtownie, z pyska zwieszał się język, przerażone oczy obracały się w oczodołach. Dozorca przeciął więzy. Koza zerwała się na równe nogi. Babu wyszedł z klatki tak samo ostrożnie, jak do niej wszedł. Klatka miała dwupoziomową podłogę; jedna jej część była na równym poziomie z tą, na której staliśmy my, druga, w głębi, o jakiś metr wyżej, otwierała się na plener. Koza wdrapała się na to podwyższenie. Mahisha, niezainteresowany teraz zupełnie Babu, poruszał się równolegle do niej, płynnie i bez wysiłku. W końcu przysiadł i znieruchomiał; tylko wolne ruchy ogona zdradzały napięcie.

Babu zbliżył się do klapy dzielącej obie klatki i zaczął ją otwierać. Mahisha umilkł w oczekiwaniu rychłej satysfakcji. W tym momencie usłyszałem dwie rzeczy naraz – słowa spoglądającego srogo ojca: „Nigdy nie zapomnij tej lekcji”, i beczenie kozy. Musiała zresztą beczeć cały czas, ale wcześniej nie można jej było usłyszeć.

Poczułem, że matka przyciska rękę do mojego bijącego serca.

Klapa zaczęła się otwierać z oporami, skrzypiąc przeraźliwie. Mahisha wychodził po prostu z siebie, zdawało się, że za chwilę przedrze się przez pręty. Najwyraźniej wahał się, czy zostać tam, gdzie jest, skąd miał najbliżej do ofiary, która pozostawała jednak poza jego zasięgiem, czy też iść w stronę niższego poziomu, nieco dalej, ale tam, gdzie znajdowała się klapa. Wstał i znowu zaryczał przeraźliwie.

Koza zaczęła skakać, zdumiewająco wysoko. Nie miałem pojęcia, że kozy potrafią skakać aż na taką wysokość. Ale klatkę zamykała w głębi wysoka i gładka betonowa ściana.

Opór ustąpił niespodziewanie i klapa się podniosła. Znów zapadła cisza, słychać było tylko beczenie kozy i stukot jej kopytek o podłogę.

Pomarańczowo-czarny kształt śmignął jak strzała z jednej klatki do drugiej.

Normalnie był taki jeden dzień w tygodniu, kiedy kotów nie karmiono, żeby stworzyć symulację warunków, w jakich zwierzę żyje w naturze. Dowiedzieliśmy się później, że ojciec kazał, by Mahishy nie karmić przez trzy dni.

Nie wiem, czy zdążyłem zobaczyć krew, zanim odwróciłem się do matki i przytuliłem do niej, czy też dopiero później chlapnąłem tą krwią na swoje wspomnienie, i to szerokim pędzlem. Na pewno jednak wszystko słyszałem. To wystarczyło, żeby śmiertelnie przerazić wegetarianina. Matka wyprowadziła nas pośpiesznie. My wpadliśmy w histerię, a ona w furię.

– Jak mogłeś, Santosh? To są dzieci! Będą mieć lęki do końca życia!

Mówiła z pasją, łamiącym się głosem. Widziałem, że ma łzy w oczach. Poczułem się trochę lepiej.

– Gita, ptaszyno, to dla ich dobra. A co by było, gdyby któregoś dnia Piscine wsadził rękę do klatki, żeby dotknąć tego pięknego pomarańczowego futra? Chyba lepiej, żeby tygrys rozszarpał kozę niż jego, co?

Przemawiał do niej łagodnie, niemal szeptem.

Wyglądał na skruszonego. Nigdy nie nazywał jej przy nas „ptaszyną”.

Garnęliśmy się do niej, a ojciec dołączył do nas. Ale to jeszcze nie był koniec lekcji, choć jej przebieg był teraz łagodniejszy.

Ojciec zaprowadził nas do lwów i lampartów.

– Był kiedyś w Australii jeden szaleniec, który miał czarny pas karate. Zapragnął się zmierzyć z lwem. Przegrał, i to sromotnie. Dozorcy znaleźli rano tylko połowę jego ciała.

– Tak, tato.