Выбрать главу

Ściany holu były białe i czyste, umeblowanie stanowiły taborety i stół z ciemnego drewna. Ksiądz miał na sobie białą szatę – wszystko razem było schludne, niewyszukane, proste. Udzielił mi się spokój tego miejsca. Bardziej jednak niż sceneria zaintrygowała mnie myśl, a raczej przeczucie, że oto ten człowiek – otwarty i cierpliwy – jest tu po to, żeby jeśli ktoś, ktokolwiek, przyjdzie porozmawiać o sprawach duszy, o ciężarze na sercu, o nieczystym sumieniu, wysłuchać go z miłością. Bo obdarzanie miłością było jego profesją; dawał pociechę i radę i robił to najlepiej, jak potrafił.

Byłem poruszony. To, co zobaczyłem, zakradło się do mojego serca i przyprawiło mnie o dreszcz.

Ksiądz wstał. Pomyślałem, że może zasłoni napis, ale nie zrobił tego. Odszedł tylko w głąb probostwa, pozostawiając drzwi z holu do sąsiedniego pomieszczenia otwarte tak samo szeroko jak frontowe. Te otwarte drzwi przykuły moją uwagę. Najwyraźniej obaj księża wciąż pozostawali do dyspozycji wiernych.

Zebrałem się na odwagę i wszedłem do kościoła. Czułem ucisk w żołądku. Bałem się, że natrafię na jakiegoś chrześcijanina, który wrzaśnie na mnie: „A ty co tu robisz? Jak śmiesz wchodzić do tego świętego miejsca, ty profanie! Wynoś się, i to natychmiast!”.

Ale w kościele nikogo nie było. Niewiele też rozumiałem z tego, co zobaczyłem. Wszedłem głębiej, żeby przyjrzeć się ołtarzowi. Było tam malowidło. Czyżby murti? Przedstawiało składanie ofiary. Gniewnemu Bogu, którego można przebłagać tylko ofiarą krwi. Jakieś oszołomione kobiety wznosiły oczy ku niebu, dookoła fruwały tłuściutkie dzieci ze skrzydełkami. W powietrzu unosił się jakiś charyzmatyczny ptak. Która z tych istot była bogiem? Z boku stała drewniana, pomalowana rzeźba. Znów ofiara, okaleczony, krwawiący mężczyzna, z ranami w jaskrawych kolorach. Przyjrzałem się jego kolanom; były całe zdarte. Różowa, podobna do płatków kwiatu skóra odchodziła od kości, odsłaniając krwistoczerwone rzepki. Trudno było połączyć tę scenę męki z widzianym przed chwilą księdzem.

Następnego dnia o tej samej porze przekroczyłem próg probostwa.

Katolicy mają opinię surowych i bezwzględnych w swoich sądach. Moje spotkanie z księdzem Martinem w ogóle tego nie potwierdziło. Był bardzo miły. Poczęstował mnie herbatą i ciasteczkami; serwis do herbaty dzwonił i grzechotał przy każdym dotknięciu. Ksiądz potraktował mnie jak dorosłego i opowiedział mi pewną historię. A raczej, uwzględniając skłonność chrześcijan do stosowania wielkich liter, powinienem powiedzieć: Historię.

I to jaką! Pierwszą moją reakcją było niedowierzanie. Co takiego? Cała ludzkość grzeszy, a Syn Boży płaci za to własnym życiem? Próbowałem sobie wyobrazić ojca, jak mówi do mnie: „Piscine, lew wśliznął się do zagrody lam i zabił dwie sztuki. Inny zabił wczoraj garnę. W zeszłym tygodniu dwa lwy zjadły wielbłąda. Tydzień wcześniej – kilka bocianów i czapli. I kto zaręczy, że nie pożarły naszego aguti? Tego dłużej nie można tolerować. Coś należy zrobić. Pomyślałem, że jedynym sposobem, by lwy mogły odpokutować swoje grzechy, jest rzucenie im ciebie na pożarcie”.

„Tak jest, tato, to słuszna i logiczna decyzja. Muszę się tylko umyć”.

„Alleluja, synu”.

„Alleluja, ojcze”.

Cóż za niesamowita historia! Co za dziwaczne rozumowanie.

Poprosiłem księdza, żeby opowiedział mi jeszcze coś, co by mnie bardziej usatysfakcjonowało. Byłem pewien, że ma w zanadrzu więcej różnych historii – rozmaite religie zawsze mają ich w bród. Ksiądz Martin dał mi jednak do zrozumienia, że zdarzenia poprzedzające te, o których mi opowiedział – a było ich wiele – stanowiły tylko wprowadzenie do chrześcijaństwa. Religia chrześcijan miała tę jedną Historię i nieustannie do niej wracała. I ta jedna wystarczała im całkowicie.

Tego wieczoru byłem w hotelu bardzo wyciszony.

To, że bóg musi znosić różne przeciwności losu, mogłem jeszcze zrozumieć. Bogowie hinduscy mieli przeciw sobie cały legion złodziei, zabijaków, porywaczy i uzurpatorów. Czymże jest Ramajana, jeśli nie relacją z jednego długiego i fatalnego dnia z życia Ramy? Przeciwności losu, owszem. Zmienne koleje losu, zgoda. Zdrada ze strony najbliższych, owszem, ale poniżenie? Śmierć? Nie mogłem sobie wyobrazić Kriszny zgadzającego się na to, by go odarli z szat, oćwiczyli, żeby z niego szydzili, wlekli go ulicami, i wreszcie na końcu, jakby tego wszystkiego było mało, ukrzyżowali. I to w dodatku zwykli ludzie. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś hinduski bóg umarł. Brahma Objawiony był nieśmiertelny. Demony i monstra, zgoda, podobnie jak zwykli śmiertelnicy, umierały tysiącami i milionami – po to właśnie były, żeby umierać. Materia też ulegała unicestwieniu. Ale boskość nie mogła być zniszczona przez śmierć. Nigdy. Dusza świata nie może umrzeć, nawet w swej najmniejszej cząstce. Było błędem tego chrześcijańskiego Boga, że pozwolił umrzeć swojemu awatarowi. To tak, jakby pozwoliło się obumrzeć części samego siebie. Bo jeśli już Syn Boży ma umrzeć, to nie może być w tym lipy. Gdyby Bóg na Krzyżu tylko udawał, odgrywał ludzką tragedię, Męka Chrystusa przeobraziłaby się w farsę. Śmierć Syna musiała być prawdziwa. I ksiądz Martin zapewniał mnie, że była prawdziwa. Martwy Bóg pozostaje jednak martwy, nawet jeśli zmartwychwstanie. Ów Syn musi mieć już zawsze posmak śmierci w ustach. Święta Trójca musi zostać splugawiona; po prawicy Boga Ojca musi pozostać odór tej śmierci. Groza musi być prawdziwa. Dlaczego Bóg miałby chcieć czegoś takiego dla siebie? Czemu nie zostawić śmierci śmiertelnikom? Po co kalać to, co piękne, psuć to, co doskonałe?

Z miłości. Tak brzmiała odpowiedź księdza Martina.

A jaka była reakcja Syna Bożego? Jest taka opowieść o małym Krisznie: koledzy oskarżyli go niesłusznie, że jadł nawóz. Jego przybrana matka, Jaśoda, pogroziła mu palcem. „Nie wolno jeść nieczystości, ty niegrzeczne chłopaczysko!”, upomniała go. „Ale ja ich nie jadłem”, odparł niestropiony Pan Wszechrzeczy, który przybrał dla żartu postać przestraszonego dziecka. „No, no, otwórz usta”, rozkazała Jaśoda. Kriszna wykonał polecenie i Jaśodzie odebrało mowę. Zobaczyła w jego ustach cały, kompletny i ponadczasowy wszechświat w jego rzeczywistych wymiarach, wszystkie gwiazdy i planety, wszystkie lądy i morza Ziemi i to, co na niej żyje. Zobaczyła wszystkie dni wczorajsze i wszystkie jutra, wszelkie myśli i emocje, całą nędzę i nadzieję i trzy postacie materii. Nie brakowało żadnego kamyka, świecy, stworzenia, wioski ani galaktyki, nie brakowało też samej Jaśody. Ani żadnej drobiny nieczystości tam, gdzie rzeczywiście była. „Panie mój, możesz zamknąć usta”, rzekła z szacunkiem.

Jest jeszcze inna opowieść, o Wisznu, który przybrał postać karła Wamany. Poprosił on króla demonów, Balego, żeby ten dał mu taki spłachetek ziemi, jaki zdoła sobie odmierzyć, robiąc trzy kroki. Balego ubawił mały petent i jego równie drobna prośba i zgodził się ją spełnić. Wtedy Wisznu przybrał swe zwykłe, kosmiczne rozmiary. Jednym krokiem przestąpił Ziemię, drugim niebo, a przy trzecim strącił Balego nogą do podziemi.