Выбрать главу

Nie dalej jak trzy kroki ode mnie, przed wielkimi stertami swoich chlebków, siedział ze skrzyżowanymi nogami mężczyzna. W popłochu machnąłem rękami, chleb pofrunął na środek ulicy i wylądował na świeżym placku krowiego łajna.

– Najmocniej pana przepraszam. Nie zauważyłem pana! – wyrzuciłem z siebie. Byłem gotów wziąć nogi za pas.

– Nie przejmuj się – odpowiedział spokojnie. – Zjedzą to krowy. Weź drugi i skosztuj.

Przełamał jeden z chlebów na pół i zaczęliśmy jeść obaj. Chleb był twardy i gumowaty, aż szczęka bolała, ale sycił. Zdążyłem się nieco uspokoić.

– A więc pan to wypieka – powiedziałem, żeby jakoś nawiązać rozmowę.

– Owszem. Pokażę ci, jak to się robi. – Wstał z podestu, na którym siedział, i zaprosił mnie gestem, bym wszedł do środka.

Była to dwuizbowa rudera. Większa izba, którą wypełniał niemal w całości piec, była piekarnią, mniejsza, oddzielona cienką zasłonką, spełniała funkcję sypialni. Dno paleniska pokryte było drobnymi, gładkimi kamykami. Gospodarz tłumaczył mi właśnie, jak piecze się chleb na tych rozgrzanych kamykach, kiedy dotarł do nas z minaretu nosowy zaśpiew muezina. Wiedziałem, że jest to wezwanie na modły, ale nie miałem pojęcia, z czym się to wiąże. Wyobrażałem sobie, że muezin przyzywa wiernych muzułmanów do meczetu, tak jak dzwony przywołują chrześcijan do kościoła. Tymczasem wcale tak nie było. Piekarz przerwał w pół zdania, powiedział „Przepraszam”, i zniknął w sąsiedniej izbie. Po chwili wrócił ze zwiniętym dywanikiem, który rzucił na podłogę piekarni, wzbijając chmurę mąki. I zaczął się modlić, na moich oczach, I w samym środku swojego miejsca pracy. I co dziwne, to ja czułem się niezręcznie. Na szczęście modlił się z zamkniętymi oczami.

Wyprostował się, wymamrotał coś po arabsku. Przyłożył ręce do uszu, dotykając kciukami małżowin; wyglądał przy tym tak, jakby nasłuchiwał pilnie odpowiedzi Allaha. Pochylił się. Znów się wyprostował. Uklęknął i przyłożył czoło i dłonie do podłogi. Przysiadł na piętach. Znów się pochylił. Potem podniósł się i zaczął cały rytuał od nowa.

„No cóż”, pomyślałem, „islam to po prostu coś w rodzaju łatwej gimnastyki. Przystosowana do upałów joga dla Beduinów. Asany bez potu, raj bez wysiłku”.

Powtórzył serię czterokrotnie, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Kiedy skończył, otworzył oczy, uśmiechnął się, wstał z dywanika i zwinął go jednym szybkim ruchem ręki, co świadczyło o długoletniej praktyce. Zaniósł dywanik z powrotem na miejsce, do sąsiedniego pokoju, i wrócił do mnie. – Co to ja mówiłem? – zapytał.

Tak to po raz pierwszy zobaczyłem modlitwę muzułmanina, szybką, obowiązkową, „fizyczną”, mamrotaną – i uderzającą. Kiedy potem modliłem się w kościele – na kolanach, nieruchomy, milczący w obliczu Chrystusa na Krzyżu – wciąż powracał w mojej pamięci obraz tej przypominającej gimnastykę komunii z Bogiem wśród worków mąki.

ROZDZIAŁ 19

Poszedłem go znów odwiedzić.

– O czym mówi twoja religia? – zapytałem.

Oczy mu się rozjaśniły.

– O Umiłowanych – odparł.

Pokażcie mi kogoś takiego, kto zrozumie islam, jego najgłębszą istotę, i nie pokocha tej pięknej religii braterstwa i oddania.

Meczet był naprawdę budowlą otwartą – otwartą na Boga i na podmuchy wiatru. Siedzieliśmy ze skrzyżowanymi nogami, słuchając imama i czekając, aż przyjdzie pora modłów. Potem bezładny układ siedzących znikał, bo wstawaliśmy i ustawialiśmy się w szeregi, ramię przy ramieniu, wolne miejsce przed każdym obecnym wypełniał ktoś, kto stał za nim, aż szeregi wiernych nabierały zwartości i regularności. Lubiłem tę chwilę, kiedy moje czoło dotykało posadzki. Czułem, że natychmiast nawiązuję głęboki, prawdziwie religijny kontakt z Bogiem.

ROZDZIAŁ 20

Był sufim, muzułmańskim mistykiem. Dążył do fany, zespolenia z Bogiem; jego relacje z Najwyższym miały bardzo osobisty i nacechowany miłością charakter. „Jeśli zrobisz tylko dwa kroki w stronę Boga”, mawiał, „Bóg natychmiast przybiegnie do ciebie!”.

Miał bardzo pospolitą powierzchowność, w jego wyglądzie czy stroju nie było niczego, co pozwalałoby go zapamiętać. Nie dziwię się zatem, że nie zwróciłem na niego uwagi, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nawet kiedy go już po naszych licznych spotkaniach dobrze poznałem, miałem trudności z jego rozpoznaniem. Nazywał się Satish Kumar. Nazwisko to jest popularne wśród mieszkańców Tamilnadu, a więc zbieżność nie była niczym zaskakującym. A jednak było mi przyjemnie, że ów pobożny, nijaki jak cień i cieszący się dobrym zdrowiem piekarz i mój nauczyciel biologii, komunista i entuzjasta nauki, ta góra na szczudłach, człowiek, który przeszedł w dzieciństwie polio, nosili to samo nazwisko. Panowie Kumarowie uczyli mnie biologii i islamu. Panowie Kumarowie zachęcili mnie do studiowania zoologii i religioznawstwa na uniwersytecie w Toronto. Panowie Kumarowie byli prorokami mojej spędzonej w Indiach młodości.

Modliliśmy się razem i razem wygłaszaliśmy dhikr, recytację dziewięćdziesięciu dziewięciu objawionych imion Boga. Kumar był hafizem, znał Koran na pamięć i recytował go powoli i śpiewnie, jak prostą pieśń. Mój arabski nie był nigdy zbyt dobry, ale lubiłem samo brzmienie tego języka. Gardłowe eksplozje i przeciągłe samogłoski płynęły niczym piękny strumień jakby na granicy mojej zdolności zrozumienia. Wpatrywałem się w ten strumień godzinami. Jako głos jednego człowieka, nie był zbyt szeroki, ale głębię miał kosmiczną.

Określiłem dom pana Kumara jako ruderę. Ale żaden meczet, kościół ani świątynia nie wydawały mi się miejscami tak świętymi. Czasami wychodziłem z piekarni przepełniony poczuciem chwały Bożej. Wskakiwałem na rower i pedałowałem jak szalony, głosząc światu tę chwałę samym swym pędem.

Pewnego razu wyjechałem aż za miasto i w drodze powrotnej, przystanąwszy na wzniesieniu, z którego widać było po lewej stronie ocean i długi odcinek drogi, poczułem nagle, że jestem w niebie. Miejsce to było w rzeczywistości takie samo jak jeszcze niedawno, kiedy tamtędy przechodziłem, ale patrzyłem na nie innymi oczami. Uczucie, jakie mnie ogarnęło, paradoksalna mieszanina pulsującej energii i głębokiego spokoju, było intensywne i zarazem błogie. Podczas gdy wcześniej droga, ocean, drzewa, powietrze, słońce, przemawiały do mnie każde inaczej, teraz mówiły jednym językiem. Drzewo nie zapominało o drodze, ta była świadoma istnienia powietrza, ono zaś pamiętało o oceanie, który jednoczył się ze słońcem. Każdy element pozostawał w harmonijnym związku ze swoim sąsiedztwem i wszystkie były jedną wielką rodziną. Ukląkłem jako śmiertelnik, wstałem z kolan jako nieśmiertelny. Czułem się jak sam środek niewielkiego kręgu, przypadkiem zbieżny ze środkiem znacznie większego koła. Atman spotkał się z Allahem.

Kiedyś, przy innej okazji, poczułem bliskość Boga. Zdarzyło się to znacznie później, w Kanadzie. Pojechałem odwiedzić przyjaciół na wsi. Była zima. Wybrałem się sam na przechadzkę po ich wielkiej posiadłości i właśnie wracałem do domu, w pogodny, słoneczny dzień, po burzliwej nocy ze śnieżycą. Cała przyroda tonęła w bieli. Zbliżając się do domu, odwróciłem głowę. Był tam las, a w lesie niewielka polana. Wietrzyk, a może jakieś zwierzę poruszyło gałąź. Śnieżny pył opadał, mieniąc się w słońcu. W tej złocistej mgiełce, na upstrzonej plamami światła polanie, zobaczyłem Matkę Boską. Dlaczego właśnie ją, nie wiem. Moje uwielbienie dla Matki Boskiej było sprawą drugorzędną.