Выбрать главу

Zasypiałem, a w mojej zanikającej świadomości migotały tęczowe barwy konającej koryfeny.

ROZDZIAŁ 62

Spałem tej nocy niespokojnie. Tuż przed wschodem słońca zrezygnowałem z prób zaśnięcia i uniosłem się na łokciu. Zapuchniętym okiem wypatrzyłem tygrysa. Richard Parker też był niespokojny. Stękał, pomrukiwał i krążył po łodzi. Robiło to duże wrażenie. Próbowałem ocenić sytuację. Nie mógł być głodny. A w każdym razie niebezpiecznie głodny. Czy był spragniony? Jęzor zwieszał mu się z pyska, ale tylko od czasu do czasu. Nie dyszał. Brzuch i łapy miał wciąż mokre, choć już nie ociekające. Prawdopodobnie w łodzi nie zostało zbyt wiele wody. Mógł być spragniony.

Spojrzałem na niebo. Kołdra chmur zniknęła. Kilka strzępów rozsnuwało się nad horyzontem, poza tym niebo było czyste. Zapowiadał się kolejny gorący, bezdeszczowy dzień. Ocean falował sennie, jakby pogrążony w letargu i już z góry zmęczony nadciągającą spiekotą.

Usiadłem, oparłem się o maszt i zacząłem się zastanawiać nad naszą sytuacją. Suchary i sprzęt wędkarski zapewniały nam solidną część zaopatrzenia. Problemem były płyny. To, czego mieliśmy w bród dookoła, skażone było solą. Pomyślałem, że pewnie można by zmieszać trochę słonej wody ze słodką, ale najpierw należałoby zdobyć trochę więcej słodkiej. Puszek nie starczyłoby nam na długo – prawdę mówiąc, wcale nie zamierzałem się nimi dzielić z Richardem Parkerem – a byłoby z mojej strony głupotą liczyć tylko na deszcz.

Destylatory słoneczne były jedynym potencjalnym źródłem pitnej wody. Spojrzałem na nie z powątpiewaniem. Pływały już od dwóch dni. Zauważyłem, że z jednego stożka uszło trochę powietrza. Pociągnąłem za linę, żeby się tym zająć. Dopompowałem powietrza i bez większej nadziei sięgnąłem pod wodę po zbiornik przymocowany do okrągłej komory pławnej. Moje palce zacisnęły się na worku, który był nadspodziewanie pękaty. Poczułem dreszcz podniecenia, ale też zaraz pomyślałem, że najprawdopodobniej wsączyła się do niego słona woda. Pojemnik był graniasty, zrobiony z grubej i miękkiej folii plastikowej, z nadrukowaną na jednym boku podziałką. Spróbowałem wody. Pociągnąłem jeszcze jeden łyk. Była słodka.

„Moja cudowna, morska krówko!”, zawołałem do destylatora. „Masz mleko, i to ile! Cóż za cudowny napój! No, może troszeczkę zalatuje gumą, ale nie będę przecież grymasił. Spójrz tylko, jak ciągnę!”.

Opróżniłem cały zbiornik. Miał pojemność jednego litra i był prawie pełny. Zamknąłem oczy i wydając pomruki zadowolenia, ponownie go zamontowałem. Potem sprawdziłem inne odsalacze. Wymię każdego z nich było tak samo ciężkie. Zlałem cały świeży udój, ponad osiem litrów, do wiaderka na ryby. Wszystkie te urządzenia stały się dla mnie tak cenne, jak bydło mleczne dla farmera. I rzeczywiście, kiedy tak kołysały się spokojnie na wodzie w półkolistym szyku, przypominały krowy na łące. Oporządziłem je, upewniwszy się, że w każdej jest dostateczna ilość morskiej wody i że stożki oraz komory są odpowiednio napompowane.

Potem dodałem odrobinę morskiej wody do zawartości wiadra i postawiłem je na bocznej ławce, przy samym brzegu plandeki. Teraz, kiedy ustąpił chłód poranka, Richard Parker siedział, jak mi się wydawało, spokojnie, pod plandeką. Przywiązałem wiadro do nadburcia, wykorzystując linę i haki do mocowania brezentu. Ostrożnie wyjrzałem znad krawędzi burty. Legowisko tygrysa było jednym wielkim bagnem. Martwe zwierzęta leżały złożone na stertę, tworząc groteskowy stos z nadpsutych szczątków. Rozpoznałem kilka kończyn, różne kawałki skóry, część łba, mnóstwo kości. Dookoła walały się ryby latające. Pokroiłem jedną i rzuciłem kawałek na boczną ławkę. Kiedy zabrawszy co trzeba ze schowka, szykowałem się do przejścia na tratwę, cisnąłem jeszcze jeden kawałek ryby na brezent, jak najbliżej Richarda Parkera. Odniosło to pożądany skutek. Kiedy odpływałem na tratwie, zobaczyłem, jak tygrys wychodzi spod brezentu, żeby pożreć mój dar. Odwrócił łeb i zobaczył drugi kawałek ryby, a tuż obok niego jakiś nowy przedmiot. Wspiął się przednimi łapami na ławkę i zwiesił potężny łeb nad wiadrem. Bałem się, że je przewróci, ale nic się nie stało. Jego pysk zniknął w wiadrze, ledwo się w nim zresztą mieszcząc, i Richard Parker zaczął chłeptać wodę. Po chwili puste wiadro trzęsło się i grzechotało, omiatane od środka językiem. Kiedy tygrys wreszcie podniósł łeb, spojrzałem mu wyzywająco w ślepia i zagwizdałem kilka razy. Richard Parker zniknął pod plandeką.

Przyszło mi do głowy, że z każdym dniem szalupa coraz bardziej przypomina klatkę w zoo. Richard Parker miał swoje zaciszne miejsce do spania, odpoczynku i do gromadzenia żywności. A także swą czatownię i wodopój.

Temperatura rosła. Upał był nieznośny. Spędziłem resztę dnia w cieniu baldachimu, wędkując. Prawdopodobnie przy pierwszej koryfenie miałem przysłowiowe szczęście nowicjusza. Nie złapałem nic przez cały dzień, ani nawet późnym popołudniem, kiedy życie w głębinie objawiło się w całej okazałości. Znów pokazał się żółw, tym razem innego gatunku: był to żółw zielony, bardziej pękaty od szylkretowego i o gładszym pancerzu, ale tak samo zafrapowany i ciekawski jak tamten. Nie podjąłem żadnej akcji, choć wiedziałem, że powinienem.

Jedyną pociechą w tym upale był widok słonecznych destylatorów. Wszystkie stożki były pokryte od środka kroplami, które łączyły się w strużki i ściekały do pojemników.

Dzień się skończył. Obliczyłem, że rano upłynie tydzień od zatonięcia „Tsimtsuma”.

ROZDZIAŁ 63

Rodzina Robertsonów przeżyła na morzu trzydzieści osiem dni. Kapitan Bligh i jego współtowarzysze ze słynnego zbuntowanego okrętu „Bounty” – czterdzieści siedem dni. Steven Callahan – siedemdziesiąt sześć. Owen Chase, którego relacja z zatonięcia wielorybniczego statku „Essex”, zaatakowanego przez wieloryba, zainspirowała Hermana Melville’a, przeżył na morzu z dwoma towarzyszami niedoli osiemdziesiąt trzy dni, z przerwą jednotygodniową, kiedy to przebywali na niegościnnej wyspie. Rodzina Baileyów przetrwała sto osiemnaście dni. Słyszałem o koreańskim marynarzu imieniem, zdaje się, Poon, który w latach pięćdziesiątych przeżył na Oceanie Spokojnym sto siedemdziesiąt trzy dni.

Ja przeżyłem dwieście dwadzieścia siedem dni. Tyle trwała moja niedola: ponad siedem miesięcy.

Byłem w ciągłym ruchu. Ruch był jednym z głównych czynników, które zdecydowały o tym, że ocalałem. W szalupie, a nawet na tratwie było zawsze coś do zrobienia. Mój przeciętny dzień, jeśli jest to właściwe słowo w przypadku dnia rozbitka, wyglądał następująco:

Od wschodu słońca do późnego przedpołudnia:

przebudzenie,

modlitwy,

śniadanie dla Richarda Parkera,

ogólny przegląd tratwy i szalupy, ze szczególnym zwróceniem uwagi na wszelkie węzły i liny,

przygotowanie destylatorów (wycieranie, nadmuchiwanie, napełnianie wodą),

śniadanie i przegląd zapasów żywności,

wędkowanie i sprawianie ryb, jeśli połów był udany (patroszenie, czyszczenie, wieszanie na linach, żeby wysuszyć je na słońcu).

Od późnego przedpołudnia do późnego popołudnia:

modlitwy,

lekka przekąska,

wypoczynek, w tym wypoczynek aktywny (pisanie dziennika, oglądanie zadrapań, strupów i skaleczeń, konserwacja sprzętu, szperanie w schowku, obserwowanie Richarda Parkera i studiowanie jego zachowań, leniwe ogryzanie kości żółwia itp.)