Jeśli dopisało mi szczęście, ryba nadziewała się na hak i mogłem ją pewnie wciągnąć na pokład. Jeśli jednak trafiłem dużą sztukę w brzuch lub w ogon, często wykonywała raptowny zwrot i uciekała z ogromną szybkością. Ranna, była łatwym łupem dla innego drapieżcy, moim mimowolnym darem. A zatem, polując na większe ryby, celowałem w miejsce tuż za skrzelami, nieco poniżej płetwy grzbietowej, ponieważ ugodzona ryba, chcąc uciec jak najdalej od haka, reagowała instynktownie poderwaniem się do góry, czyli dokładnie w tym kierunku, w którym ciągnąłem osękę. Zdarzało się czasem, że bardziej ukłuta niż rzeczywiście ugodzona ryba wyskakiwała z wody i waliła mnie w twarz. Szybko przezwyciężyłem odrazę do różnych morskich stworzeń. Nie było już żadnego zawracania głowy kocykami. Następowała bezlitosna konfrontacja wyskakującej z wody ryby z wygłodniałym chłopcem, praktycznym i pozbawionym wszelkich zahamowań. Jeśli czułem, że hak wbił się płytko, puszczałem osękę – nigdy nie zapominałem przywiązać jej do tratwy linką – i chwytałem rybę gołymi rękami. Palce, choć odrętwiałe, operowały zręczniej niż metalowe narzędzie. Walka była szybka i zacięta, ryby śliskie i zdesperowane, a ja tylko zdesperowany. Gdybym miał tyle rąk, ile bogini Durga – dwie do trzymania osęk, cztery, żeby złapać rybę, i dwie, żeby ująć toporki! Ale ja musiałem sobie poradzić tylko dwiema. Wbijałem rybom palce w oczy, w skrzela, miażdżyłem miękkie brzuchy kolanami, zatapiałem zęby w ogonie – robiłem wszystko, co było niezbędne, żeby unieruchomić rybę do chwili, aż zdołam sięgnąć po toporek i odrąbię jej łeb.
Z czasem, zdobywając doświadczenie, stałem się lepszym łowcą. Działałem śmielej i zręczniej. Rozwinąłem w sobie instynkt, wyczucie, co i kiedy należy robić.
Sytuacja poprawiła się znacznie od chwili, kiedy zacząłem wykorzystywać siatkę po bananach. Jako sieć była bezużyteczna – zbyt sztywna, za ciężka i miała zbyt wielkie oka. Sprawdzała się jednak doskonale jako przynęta. Okazało się, że wleczona za tratwą, jest nieodparcie pociągająca dla ryb, a jej atrakcyjność wzrosła jeszcze bardziej, kiedy pokryły ją wodorosty i glony. Ryby, które poruszały się w ograniczonej, zawsze tej samej przestrzeni, uczyniły z niej swoje stałe sąsiedztwo, a inne, szybkie, które śmigały obok nas, na przykład koryfeny, zwalniały, żeby przyjrzeć się temu nowemu tworowi. Ani „rezydentki”, ani „podróżniczki” nie podejrzewały, że w zwojach siatki ukryty jest hak. Bywały takie dni – niestety nieliczne – kiedy przypływały do sieci wszystkie gatunki ryb, jakie nadawały się do upolowania. W takich razach łapałem ich więcej, niż potrzebowałem do natychmiastowego zaspokojenia głodu czy mogłem ususzyć; po prostu w szalupie nie było dość miejsca, a na tratwie dosyć lin, żeby wysuszyć tyle pasków koryfen, ryb latających, łososi, graników, nie mówiąc już o pojemności mojego żołądka. Zatrzymywałem dla siebie tyle, ile mogłem zjeść, a resztę oddawałem Richardowi Parkerowi. W tych dniach obfitości przechodziło przez moje ręce tyle ryb, że cały aż błyszczałem od pokrywających mnie łusek. Nosiłem te lśniące, srebrzyste cekiny jak tilaki, czerwone plamki malowane przez Indusów, na czołach jako oznaki boskości. Gdyby natrafili na mnie wtedy marynarze, z pewnością wzięliby mnie za dumnego króla ryb i w ogóle by się nie zatrzymali. Tak to wyglądało, gdy dzień był pomyślny, ale takie dni zdarzały się bardzo rzadko.
Naprawdę łatwym łupem, zgodnie zresztą z tym, co mówił podręcznik, były żółwie. W rozdziale „Polowanie i łowienie” była o nich mowa w akapicie poświęconym łowieniu. Choć solidne jak czołgi, nie pływały ani szybko, ani energicznie, toteż można je było zatrzymać, chwytając ręką za tylną płetwę. Podręcznik zapominał jednak poinformować, że samo złapanie żółwia nie oznacza jeszcze, że się go już ma. Trzeba go jeszcze wciągnąć na pokład. A takie wtaszczenie ważącego sto trzydzieści funtów stwora do szalupy nie jest bynajmniej sprawą łatwą. To mordercze zadanie, wymagające nadludzkiej siły Hanumana. Zwykle przyciągałem zdobycz do dzioba, skorupą do kadłuba, i obwiązywałem żółwiowi linką szyję oraz przednią i tylną płetwę. Potem ciągnąłem z całej siły; wydawało mi się wtedy, że wyrwie mi ramiona ze stawów, a głowa za chwilę eksploduje. Zaczepiałem linkę na hakach po przeciwnej stronie łodzi; kiedy tylko trochę ustępowała, motałem kawałek na haku, zanim zdążyła się znów naprężyć i wyśliznąć mi się z rąk. I tak cal po calu wyciągałem żółwia na powierzchnię. Wymagało to czasu. Pamiętam jednego żółwia zielonego, który wisiał na burcie szalupy przez dwa dni, cały czas miotając się wściekle i młócąc swobodnymi płetwami powietrze. Na szczęście w ostatniej fazie, kiedy przeciągałem żółwia przez krawędź burty, często zdarzało się, że on sam mimo woli mi pomagał. Usiłując wyswobodzić boleśnie wykręcone płetwy, podciągał się na nich; jeśli ja pociągałem w tym samym momencie, nasze dotąd pozostające w kolizji wysiłki czasem się synchronizowały i szło mi wtedy łatwo: żółw przelatywał w niewyobrażalnie dramatyczny sposób przez burtę i wjeżdżał na brezent. Wtedy wyczerpany, lecz triumfujący padałem na plecy.
Żółwie zielone dają więcej mięsa niż szylkretowe, a ich pancerz brzuszny jest cieńszy. Są też jednak na ogół większe od szylkretowych, często za duże, by taki osłabiony rozbitek jak ja mógł je wyciągnąć z wody.
Mój Boże, i pomyśleć, że byłem ortodoksyjnym wegetarianinem! Że jako dziecko wzdrygałem się na dźwięk pękającej skórki banana, bo kojarzył mi się z chrupnięciem skręcanego karku zwierzęcia. Zstąpiłem w otchłań zdziczenia, jakiego jeszcze niedawno nie mogłem sobie nawet wyobrazić.
ROZDZIAŁ 67
Spód tratwy, podobnie jak siatka, stał się przytuliskiem dla wielkiej mnogości morskich stworzeń, tyle że w tym wypadku mniejszych. Zaczęło się od miękkich, zielonych alg, które przywarły do kamizelek ratunkowych. Dołączyły do nich algi sztywniejsze i ciemniejsze. Czuły się tam widocznie dobrze, bo warstwa była gruba. Pojawili się też przedstawiciele fauny. Pierwsze dostrzegłem maleńkie, przezroczyste, niespełna półcalowe krewetki. W ślad za nimi przypłynęły nie większe od nich rybki, które wyglądały jak prześwietlone promieniami Roentgena: przez skórę widać było ich organy wewnętrzne. Potem zauważyłem czarne robaki z białymi grzbietami, zielone galaretowate ślimaki z prymitywnymi odnóżami, małe pstrokate i pękate rybki, wreszcie brązowe kraby, długości od pół do trzech czwartych cala. Próbowałem wszystkiego oprócz robaków, nawet alg. Tylko kraby nie były odpychająco gorzkie ani słone. Za każdym razem, kiedy się pojawiały, pakowałem je jednego po drugim do ust jak cukierki, dopóki nie zjadłem wszystkich. Nie mogłem się opanować. Zwykle długo czekałem na kolejne żniwo.
Kadłub łodzi także przywabił życie – w postaci małych pąkli. Wysysałem ich soki. Mięso nadawało się doskonale na przynętę.
Przywiązałem się do tych oceanicznych autostopowiczów, choć obciążali trochę tratwę. Podobnie jak Richard Parker dostarczali mi rozrywki. Całymi godzinami leżałem bezczynnie na boku, odsuwając nieco kamizelkę niczym kurtynę w teatrze, żeby wyraźniej widzieć. A to, co widziałem, było jakby odwróconym do góry nogami miasteczkiem, małym, spokojnym i zacisznym miasteczkiem, którego mieszkańcy poruszali się z zachwycającą gracją aniołów. Widok ten przynosił tak bardzo pożądane ukojenie moim zszarpanym nerwom.