ROZDZIAŁ 68
Moje zwyczaje dotyczące spania uległy zmianie. Choć cały czas odpoczywałem, rzadko sypiałem dłużej niż godzinę „w jednym kawałku”, nawet w nocy. Tym, co mi najbardziej przeszkadzało, nie było bezustanne kołysanie oceanu ani wiatr; do takich rzeczy przywyka się z czasem jak do wybrzuszeń materaca. Zasnąć nie dawał mi niepokój. To naprawdę zastanawiające, jak niewiele spałem.
W odróżnieniu od Richarda Parkera. Ten był w dziedzinie drzemania mistrzem świata. Większość czasu wypoczywał pod plandeką. Ale w pogodne dni, kiedy słońce zanadto nie doskwierało, i w spokojne noce wychodził na zewnątrz. Jednym z jego ulubionych zajęć było wylegiwanie się na boku na ławeczce rufowej, z brzuchem zwieszonym z jej krawędzi i łapami wyciągniętymi tak, że spoczywały na ławkach bocznych. Spory kawał tygrysiego cielska musiał się zmieścić na bardzo wąskim legowisku, ale gdy Richard Parker wygiął grzbiet w kabłąk, jakoś mu się to udawało. Kiedy naprawdę spał, kładł łeb na przednich łapach, ale gdy był nieco bardziej ożywiony, gdy wolał otworzyć ślepia i porozglądać się trochę, odwracał głowę i opierał ją na krawędzi burty.
Kiedy indziej siadał tyłem do mnie, przy czym jego zad spoczywał częściowo na dnie szalupy, a częściowo na ławce. Z pyskiem ukrytym w rufie, łapami ułożonymi przy głowie wyglądał, jakby bawił się ze mną w chowanego i odliczał, zanim zacznie mnie szukać. W tej pozycji leżał zazwyczaj bardzo spokojnie, tylko od czasu do czasu strzygł uszami, żeby pokazać, że niekoniecznie śpi.
ROZDZIAŁ 69
Wielokrotnie nocą wydawało mi się, że widzę w oddali światło. Za każdym razem odpalałem rakietę. Kiedy wyczerpały się rakiety, sięgałem po pochodnie. Czy były to statki, które mnie nie widziały? A może światło wschodzących lub zachodzących gwiazd, które odbijało się na powierzchni oceanu? Załamujące się fale, z których księżycowa poświata i moja płonna nadzieja wyczarowywały iluzję? Cokolwiek to było, za każdym razem wszystko spełzało na niczym. Nigdy żadnego rezultatu. Zawsze tylko gorycz, jaka pozostaje po nadziei nagle ożywionej i równie szybko zgaszonej. Z czasem zarzuciłem całkowicie myśl o tym, że zostanę uratowany przez statek. Jeśli istotnie, kiedy patrzyłem z wysokości pięciu stóp, horyzont był o dwie i pół mili, to jak był daleko, kiedy siedziałem oparty o maszt swojej tratwy, patrząc z wysokości nie większej niż trzy stopy nad powierzchnią wody? jaka była szansa, że statek przemierzający potężny Pacyfik natrafi na tak mały jego skrawek, na jakim poruszała się szalupa? I nie tylko to: że natrafi na ten skrawek i zauważy mnie – jaka była na to szansa? Nie, na człowieka i jego wątpliwą bystrość liczyć nie mogłem. Musiałem sam dotrzeć do lądu – stałego, twardego i pewnego lądu.
Pamiętam swąd łusek od wystrzelonych rakiet. Jakiś dziwny chemiczny trik sprawiał, że ów zapach przypominał woń kminku. Odurzał. Wąchałem te plastikowe łuski i natychmiast ożywało w mojej pamięci Puttuczczeri, co było cudownym ukojeniem po rozczarowaniach daremnym wołaniem o ratunek. Doznanie to było bardzo intensywne, bliskie halucynacji. Z jednej fali zapachu wyrastało całe miasto. (Kiedy wącham kminek dzisiaj, widzę ocean).
Richard Parker kamieniał za każdym razem, kiedy pochodnia zapalała się z sykiem. Jego ślepia ze źrenicami jak kropeczki utkwione były w kuli światła. Dla mnie blask był zbyt silny, oślepiało mnie białe jądro otoczone różowawo-czerwoną aureolą. Musiałem się odwracać. Odsuwałem pochodnię na długość ramienia i machałem nią powoli. Przez jakąś minutę żar promieniował tak, że ogrzewał mi przedramię, a wszystko wokół zalewało niesamowite światło. Zanim woda wokół tratwy na powrót czerniała, widać w niej było roje ryb.
ROZDZIAŁ 70
Oprawianie żółwia było ciężką pracą. Pierwszą moją zdobyczą był żółw szylkretowy. Kusiła mnie jego krew, „dobry, pożywny i pozbawiony soli napój”, jak zapewniał podręcznik przeżycia. A mnie dręczyło tak straszne pragnienie! Złapałem go jedną ręką za pancerz, a drugą za tylną płetwę. Kiedy już udało mi się chwycić pewnie żółwia, odwróciłem go w wodzie i próbowałem wciągnąć na tratwę. Żółw szarpał się gwałtownie. Nigdy nie zdołałbym sobie z nim poradzić na tratwie. Mogłem go albo puścić, albo próbować szczęścia w szalupie. Spojrzałem w górę. Dzień był upalny, niebo bezchmurne. W takie dni Richard Parker tolerował moją obecność na dziobie; kiedy powietrze było rozpalone jak w piekarniku, nie wychodził spod plandeki aż do zmierzchu.
Jedną ręką trzymałem żółwia za tylną płetwę, drugą ściągałem linę. Wspiąć się na szalupę nie było łatwo. Kiedy mi się to wreszcie udało, poderwałem żółwia do góry i rzuciłem go grzbietem na plandekę. Zgodnie z moimi przewidywaniami, Richard Parker ograniczył się do dwóch pomruków. Nie zamierzał się nadmiernie wysilać w taki upał.
Moja determinacja była nieugięta i ślepa. Czułem, że nie mam czasu do stracenia. Zajrzałem do podręcznika, aby zasięgnąć porady kucharskiej. Na początku zalecali, aby położyć żółwia na grzbiecie. Zrobione. Następnie należało „wbić nóż w szyję”, żeby przeciąć arterie i żyły. Spojrzałem na żółwia. Szyi nie było. Żółw wycofał się do swej skorupy; widać było tylko oczy i dziób otoczony fałdami skóry. Patrzył na mnie surowo, leżąc tak do góry nogami. Zacisnąłem palce na rękojeści noża i w nadziei, że zmusi go to do reakcji, dźgnąłem go w tylną płetwę. Ale on tylko jeszcze bardziej skurczył się w swym pancerzu. Pewnie, tak jakbym robił to już z tysiąc razy, wbiłem mu ukośnie nóż w głowę z prawej strony. Wepchnąłem ostrze głęboko w fałdy skóry i przekręciłem je. Żółw wycofał się jeszcze bardziej, starając się ukryć zwłaszcza tę stronę, w której tkwił nóż, po czym głowa wystrzeliła nagle ku mnie, a dziób kłapnął wściekle. Odskoczyłem. Spod pancerza wysunęły się wszystkie cztery płetwy w daremnej próbie ucieczki. Żółw kołysał się na twardym grzbiecie, płetwy trzepotały jak szalone w powietrzu, głowa miotała się na wszystkie strony. Schwyciłem toporek i rąbnąłem żółwia w szyję. Trysnęła jasnoczerwona krew. Złapałem kubek; udało mi się zebrać około trzystu mililitrów, tyle, ile mieści przeciętna puszka. Mogłem utoczyć dużo więcej krwi, pewnie nawet z litr, ale dziób żółwia był ostry, a jego przednie płetwy, każda zakończona parą szponów, długie i mocne. Krew, którą udało mi się zebrać, nie miała żadnego szczególnego zapachu. Pociągnąłem łyczek. Była ciepła i miała, o ile pamiętam, jakiś „zwierzęcy” posmak. Te pierwsze wrażenia trudno dziś przywołać. W każdym razie wypiłem ją do ostatniej kropli.
Sądziłem, że za pomocą toporka uda mi się usunąć twardy pancerz brzuszny, ale okazało się, że łatwiej to zrobić nożem z ząbkowanym ostrzem. Oparłem jedną nogę o środek skorupy, a drugą postawiłem tak, by nie mogły jej sięgnąć młócące powietrze płetwy. Zrogowaciała skóra od strony łba poddawała się łatwo ostrzu noża, nieco gorzej było w okolicy płetw. Jednak odpiłowanie pancerza na krawędzi, tam gdzie stykał się z drugim, szło mi bardzo ciężko, zwłaszcza że żółw nie przestawał się ruszać. Zanim odciąłem pancerz na całym obwodzie, byłem zlany potem i wykończony. Pociągnąłem za brzuszną część skorupy. Ustąpiła opornie, z głośnym mlaśnięciem. Moim oczom ukazało się żywe, podrygujące wnętrze: mięśnie, tłuszcz, krew i kości. Żółw wciąż trzepotał płetwami. Przeciąłem mu szyję aż do kręgów, ale to niczego nie zmieniło. Płetwy wiosłowały w dalszym ciągu. Co gorsza, odcięta głowa wciąż łapczywie chwytała powietrze i błyskała oczami. Zmiotłem ją do wody. Wciąż żywą resztę podniosłem i rzuciłem na terytorium Richarda Parkera, który od pewnego czasu wydawał rozmaite odgłosy, jakby zamierzał za chwilę na mnie ruszyć. Prawdopodobnie zwietrzył zapach krwi. Zwiałem na tratwę.