Spróbowałem tresury powtórnie, kiedy złowiłem kolejnego żółwia. Jego skorupa była mniejsza, lżejsza, lepiej nadawała się na tarczę. Raz jeszcze wyszedłem na środek łodzi i zacząłem tupać w ławkę.
Zastanawiam się, czy ci, którzy usłyszą tę historię, zrozumieją, że moje zachowanie nie było aktem szaleństwa ani zakamuflowaną próbą samobójstwa, ale po prostu koniecznością. Mogłem albo poskromić tygrysa – uświadomić mu, kto tu jest Numerem Jeden, a kto Numerem Dwa – albo zginąć w dniu, w którym chciałbym wejść do szalupy podczas burzliwej pogody, a on miałby coś przeciwko temu.
Jeśli przeżyłem jako terminator w zakresie tresury oceanicznej, to dlatego, że Richard Parker tak naprawdę nie chciał mnie atakować. Tygrysy, podobnie jak większość zwierząt, nie traktują przemocy jako najlepszego sposobu zyskania przewagi. Kiedy już walczą, robią to z zamiarem zabicia i mają świadomość, że same mogą być zabite. W takim starciu płacą wysoką cenę. Dlatego też zwierzęta mają cały system znaków ostrzegawczych, służących temu, by uniknąć otwartej konfrontacji, i skwapliwie podają tyły, jeśli tylko czują, że jest taka możliwość. Tygrysy rzadko atakują innego drapieżnika swego gatunku bez ostrzeżenia. Najbardziej typowe zachowanie to szarża na przeciwnika z wysuniętą głową, mnóstwem warczenia i groźnych pomruków. Tuż jednak przed momentem krytycznym tygrys zastyga w bezruchu i najgroźniejszy pomruk więźnie mu w gardle. Zwierzę ocenia sytuację. Jeśli uzna, że nie ma zagrożenia, zawróci i odejdzie, przekonane, że postawiło na swoim.
Richard Parker dawał mi nauczkę czterokrotnie. Cztery razy walnął mnie prawą łapą i posłał za burtę – i za każdym razem traciłem swoją tarczę. Byłem przerażony przed atakiem, a także podczas ataku i po nim; jeszcze długo po całym zdarzeniu siedziałem roztrzęsiony na tratwie. W końcu nauczyłem się odczytywać sygnały, jakie mi wysyłał. Odkryłem, że za pomocą uszu, oczu, wąsów, zębów, ogona i gardzieli przemawiał prostym, dobitnym językiem, komunikując mi, jaki może być jego następny ruch. Nauczyłem się rejterować, zanim zdążył podnieść łapę.
Potem ja dałem nauczkę jemu: ze stopami opartymi na krawędzi burty przemawiałem swoim jednotonowym językiem, dmuchając w gwizdek, a Richard Parker jęczał i dyszał ciężko na dnie szalupy.
Moja piąta tarcza przetrwała do końca tresury.
ROZDZIAŁ 73
Moim największym pragnieniem – oprócz tego, by doczekać się ratunku – było posiadanie książki. Grubej, niekończącej się opowieści. Takiej, którą mógłbym czytać wciąż od nowa i ciągle odkrywać w niej nowe znaczenia. Niestety, w szalupie nie było żadnej literatury. Czułem się zatem jak niepocieszony Ardżuna w poobijanym rydwanie, Ardżuna pozbawiony błogosławieństwa słów Kriszny. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Biblię na szafce nocnej w kanadyjskim hotelu, zalałem się łzami. Już następnego dnia przesłałem datek do organizacji Gideona, prosząc usilnie, żeby objęli swym kolportażem wszystkie miejsca, w których utrudzeni i znękani wędrowcy mogą składać swe głowy, a nie ograniczali się do pokoi hotelowych. I żeby kładli u wezgłowia nie tylko Biblię, ale i inne święte księgi. Nie widziałem lepszego sposobu na krzewienie wiary. Żadnego grzmienia z ambony, żadnych schizmatycznych oskarżeń, żadnych nacisków z góry, po prostu księga, która czeka spokojnie, aby pozdrowić człowieka, tak delikatna i zarazem mocna, jak odciśnięty na policzku całus niewinnej dziewczynki.
Gdybym w ostateczności miał jakąś dobrą powieść! Ale miałem tylko podręcznik, który przeczytałem w tych dniach ciężkiej próby chyba z tysiąc razy.
Prowadziłem dziennik. Trudno go odczytać. Pisałem maczkiem, bo bałem się, że skończy mi się papier. Niewiele zresztą było do pisania. Słowa gryzmolone na papierze usiłowały opisać rzeczywistość, która mnie przytłaczała. Zacząłem prowadzić te zapiski jakiś tydzień po zatonięciu „Tsimtsuma”. Wcześniej byłem zbyt zajęty i zagubiony. Notatki nie mają dat ani nie są ponumerowane. Co mnie w nich dziś najbardziej uderza, to sposób traktowania czasu. Po kilkanaście dni, tygodni na jednej stroniczce. Pisałem o tym, o czym zwykle pisze się w takim dzienniku: o tym, co się wydarzyło i jak się czułem, o tym, co złapałem, a czego nie, o oceanie i pogodzie, o problemach i ich rozwiązywaniu, o Richardzie Parkerze. Wszystko ograniczało się do spraw praktycznych.
ROZDZIAŁ 74
Moje praktyki religijne przystosowałem do okoliczności – samotne msze bez kapłanów i poświęconej hostii, darśany bez murti, pudże z żółwim mięsem zastępującym prasad, hołdy składane Allahowi łamanym arabskim, bez orientacji, gdzie jest Mekka. Te modły przynosiły mi pociechę, to pewne. Ale było mi ciężko, och, jak ciężko! Wiara w Boga oznacza otwarcie, wolność, głęboką ufność, jest dobrowolnym aktem miłości – czasami jednak tak trudno jest kochać.
Często zdawało mi się, że moje znużone, przepełnione gniewem i poczuciem opuszczenia serce pójdzie na dno oceanu i że nie potrafię go już stamtąd wydobyć.
W takich chwilach próbowałem podnieść się na duchu. Dotykałem turbanu, który zrobiłem ze strzępów koszuli, i mówiłem na głos:
– TO JEST BOŻY TURBAN!
Poklepywałem swoje portki i mówiłem:
– TO BOŻA SZATA!
Wskazywałem na Richarda Parkera i mówiłem:
– TO JEST BOŻY KOT!
Wskazywałem na szalupę i mówiłem:
– TO JEST BOŻA ARKA!
Rozkładałem ręce i mówiłem:
– TO NIESKOŃCZONE BOŻE CMENTARZYSKO!
Pokazywałem na niebo i mówiłem:
– TO UCHO BOGA!
W ten sposób przypominałem sobie o dziele stworzenia i o swoim miejscu w tym dziele.
Ale boży turban wciąż się odwijał, boże portki się rozlatywały, boży kot był ciągłym zagrożeniem. Boża Arka była więzieniem. Boże cmentarzysko zabijało mnie powoli. Ucho Boga najwyraźniej nie słuchało.
Rozpacz była jedną gęstą czernią, która nie wpuszczała światła ani go nie wypuszczała. Było to niemożliwe do opisania piekło. Dziękowałem Bogu za to, że zawsze przemijała. Koło sieci pojawiała się ławica ryb lub węzeł domagał się głośnym skrzypieniem, żeby go rozwiązać. Albo myślałem o swojej rodzinie, o tym, że jej została oszczędzona ta straszliwa męka. Czerń zaczynała wirować i w końcu odpływała gdzieś daleko, a Bóg pozostawał jak jasny punkt światła w moim sercu. I kochałem dalej.
ROZDZIAŁ 75
W dniu, w którym według moich obliczeń wypadały urodziny matki, zaśpiewałem jej na głos Happy Birthday.
ROZDZIAŁ 76
Nabrałem zwyczaju regularnego sprzątania po Richardzie Parkerze. Kiedy tylko uświadamiałem sobie, że się wypróżnił, zabierałem się do tej ryzykownej operacji, która obejmowała przyciąganie odchodów za pomocą osęki i sięganie po nie z plandeki. W odchodach mogły być pasożyty. Dla zwierząt żyjących w warunkach naturalnych nie ma to znaczenia, gdyż rzadko przebywają dłużej w pobliżu swych ekskrementów i zachowują wobec nich neutralność; na przykład zwierzęta żyjące na drzewach w ogóle ich nie widzą, a inne, żyjące na lądzie, wypróżniają się i idą dalej. Jednak na ograniczonym zamkniętym obszarze zoo sprawa wygląda zgoła inaczej i pozostawione w klatce odchody równają się groźbie infekcji, bo zwierzę, które pożera wszystko, co choćby trochę przypomina pokarm, nie omieszka ich spożyć. To właśnie dlatego czyści się klatki, w trosce o zdrowie zwierząt, a nie po to, by nie obrażać poczucia estetyki i powonienia zwiedzających. W tym jednak wypadku nie chodziło mi o podtrzymywanie dobrej reputacji Patelów i wysokich standardów, jakie stosowano w prowadzeniu ogrodu. Po kilku tygodniach Richarda Parkera zaczęła nękać obstrukcja i jego jelita uaktywniały się nie częściej niż raz w miesiącu, a zatem z sanitarnego punktu widzenia moje niebezpieczne prace dozorcy nie były warte ryzyka. Podejmowałem je z innego powodu: zauważyłem mianowicie, że kiedy tygrys wypróżnił się w szalupie po raz pierwszy, próbował ukryć rezultat, Znaczenie tych starań nie uszło mojej uwagi. Ostentacyjne wystawianie na pokaz swoich odchodów i popisywanie się ich wonią byłoby oznaką poczucia społecznej dominacji. I odwrotnie, ich ukrywanie, czy choćby próby ich ukrycia były manifestacją podległości – podporządkowania się mojej osobie.