Выбрать главу

Widziałem wyraźnie, że jest zdenerwowany. Czaił się, przekrzywiał łeb, kładł uszy po sobie, z jego gardła wydobywał się przeciągły cichy pomruk. Działałem wyjątkowo ostrożnie i z rozwagą, nie tylko z obawy o swoje życie, ale także dlatego, by dać mu właściwy sygnał. Polegało to na tym, że gdy dosięgłem jego odchodów, turlałem je przez parę sekund, podsunąłem je sobie pod nos i powąchałem głośno, a potem ostentacyjnie popatrzyłem kilka razy groźnie w jego stronę, wytrzeszczając oczy (gdyby wiedział, że to ze strachu!) i przewiercając go spojrzeniem tak długo, aż się speszył, nie na tyle jednak długo, żeby go sprowokować. Z każdym moim łypnięciem dąłem w gwizdek, wydobywając z niego niski, nabrzmiały groźbą ton. Czyniąc to, dręcząc go wzrokiem (bo oczywiście dla wszystkich zwierząt, łącznie z nami, ludźmi, takie uporczywe spojrzenie jest aktem agresji) i nękając rozdzierającym gwizdem, który kojarzył mu się tak fatalnie, dałem Richardowi Parkerowi jasno do zrozumienia, że jest moim prawem, prawem pana i władcy, bawić się jego odchodami i obwąchiwać je, jeśli tylko przyjdzie mi na to ochota. A zatem widzicie, że moim zamiarem nie było utrzymywanie jego terytorium w czystości, lecz psychologiczna prowokacja. I to zadziałało. Richard Parker nigdy nie odwzajemnił mojego spojrzenia, jego wzrok zawsze zatrzymywał się jak gdyby w dzielącej nas przestrzeni, tak że tygrys nie patrzył właściwie ani na mnie, ani obok mnie. Było to coś, co odczuwałem niemal tak samo namacalnie, jak kulki jego ekskrementów w dłoni: praktyczne demonstrowanie dominacji. Po takich pełnych napięcia ćwiczeniach byłem krańcowo wyczerpany, ale i rozbawiony.

A skoro już mowa o wypróżnianiu: miałem zaparcie podobnie jak Richard Parker. Był to rezultat naszej diety, niedostatku wody i nadmiaru białka. To, co nazywamy ulżeniem sobie, a co i u mnie następowało raz w miesiącu, bynajmniej nie kojarzyło się z ulgą. Był to ciągnący się w nieskończoność, żmudny i bolesny akt, podczas którego biły na mnie siódme poty i który obezwładniał mnie bardziej niż atak malarii.

ROZDZIAŁ 77

W miarę jak ubywało kartonów z żelaznymi racjami, zacząłem redukować ilość pożywienia, aż dostosowałem się ściśle do wskazówek podręcznika, zalecającego spożywanie dwóch sucharów co osiem godzin. Byłem wciąż głodny. Obsesyjnie myślałem o jedzeniu. Im mniej go miałem, tym większe były porcje w moich marzeniach. Potrawy z tych rojeń przybierały rozmiary Indii. Widziałem Ganges zupy z soczewicy. Gorące czappati wielkie jak Radżasthan. Miseczki ryżu rozmiarów prowincji Uttar Pradeś. Sambary, które mogłyby zalać całe Tamilnadu. Góry lodów wysokie jak Himalaje. W swoich marzeniach stałem się prawdziwym kulinarnym ekspertem: wszystkie składniki moich potraw były zawsze świeże i w wielkiej obfitości, piec i patelnia zawsze rozgrzane do właściwej temperatury, proporcje składników idealne, nic się nigdy nie przypalało, nic nie było niedogotowane, zbyt gorące czy zbyt zimne. Każda potrawa była po prostu doskonała – tyle że pozostawała poza moim zasięgiem.

Stopniowo mój apetyt rósł. O ile wcześniej patroszyłem ryby i odzierałem je starannie ze skóry, po pewnym czasie zacząłem się ograniczać do pobieżnego spłukania śluzu i natychmiast zatapiałem w nich zęby, rozkoszując się tak wybornym kąskiem. Zapamiętałem, że ryby latające były bardzo smaczne, miały delikatne, różowawe mięso. Koryfeny, nieco twardsze, miały ostrzejszy smak. Zacząłem ogryzać rybie łby, zamiast rzucać je Richardowi Parkerowi czy używać ich jako przynęty. Moim wielkim odkryciem było to, że orzeźwiające soki można wysysać nie tylko z oczu większych ryb, ale także z ich kręgosłupa. Moją ulubioną potrawą stały się z czasem żółwie, które wcześniej, po brutalnym otwarciu nożem, rzucałem niczym michę z ciepłą zupą tygrysowi.

Dziś trudno mi sobie wyobrazić, że był taki czas, kiedy patrzyłem na żywego żółwia morskiego jak na przepyszny dziesięciodaniowy posiłek, tak błogosławioną odmianę po rybach. A jednak tak było. W żyłach żółwi płynęła słodka lassi, którą należało pić natychmiast, gdy tylko trysnęła z przeciętej szyi, bo krzepła w ciągu niespełna minuty. Najlepsze porijal i kutu nie mogły się równać z żółwim mięsem, czy to ususzonym na brązowo, czy świeżym, ciemnoczerwonym. Żaden pajasam z kardamonem, jaki jadłem w życiu, nie był tak słodki ani pożywny, jak delikatne żółwie jaja czy suszony żółwi tłuszcz. Siekanina z serca, płuc, wątroby, mięsa i oczyszczonych wnętrzności, przybrana kawałkami ryb i polana sosem z żółtek i osocza, dawała niezrównane thali, tak pyszne, że palce lizać. Pod koniec mojej tułaczki jadłem wszystko, co żółw mógł mi zaoferować. W algach, które pokrywały pancerze niektórych żółwi szylkretowych, znajdowałem czasami małe kraby i pąkle. Cokolwiek znalazłem w żołądku żółwia, stawało się z kolei moim pożywieniem. Spędziłem wiele przyjemnych godzin na ogryzaniu płetwy lub rozszczepianiu kości i wysysaniu szpiku. A moje palce, automatycznie, jak u małpy wiecznie poszukującej pożywienia, wciąż odrywały kawałki łoju i mięsa, które przywierały do wewnętrznej strony pancerza.

Pancerze były bardzo przydatne. Nie dałbym sobie bez nich rady. Służyły nie tylko jako tarcze, ale jako deski do krajania ryb i naczynia do mieszania pokarmu. A kiedy żywioły całkowicie zniszczyły koce, używałem skorup jako osłony przed słońcem, opierając po dwie o siebie i kładąc się w ich cieniu.

To przerażające, do jakiego stopnia pełny brzuch decydował o dobrym samopoczuciu. Jedno szło z drugim łeb w łeb: ile jedzenia i wody, tyle dobrego nastroju. Była to egzystencja oparta na bardzo chwiejnych, niepewnych podstawach. To, czy na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, zależało od żółwiego mięsa.

Kiedy znikły ostatnie suchary, nie pogardziłem niczym, bez względu na smak. Mogłem włożyć do ust, przeżuć i przełknąć wszystko – czy było to pyszne, ohydne, czy nijakie – jeśli tylko nie zawierało soli. Mój organizm nabrał do niej wstrętu, który pozostał mi do dziś.

Pewnego razu spróbowałem odchodów Richarda Parkera. Zdarzyło się to stosunkowo wcześnie, kiedy nie oswoiłem się jeszcze z uczuciem głodu i moja wyobraźnia rozpaczliwie poszukiwała rozwiązania problemu. Na krótko przed tą próbą dostarczyłem tygrysowi wiadro świeżej wody z destylatorów. Po wypiciu jej duszkiem zniknął pod plandeką, a ja wróciłem do schowka, żeby sprawdzić jakiś drobiazg. Tak jak zawsze w tych pierwszych tygodniach, co chwila zerkałem znad plandeki, żeby upewnić się, czy tygrys czegoś nie szykuje. No i tym razem rzeczywiście szykował. Przysiadł, wygiął grzbiet i rozkraczył się. Podniesiony ogon napierał na brezent. Ta pozycja wyjaśniała wszystko, ale ja natychmiast pomyślałem o pożywieniu, nie o zwierzęcej higienie. Uznałem, że niebezpieczeństwo jest minimalne. Tygrys był odwrócony tyłem i nie widziałem jego głowy. Jeślibym tylko uszanował jego spokój, mógłby mnie nawet nie zauważyć. Schwyciłem czerpak, wyciągnąłem rękę i wsunąłem go błyskawicznie pod Richarda Parkera. W chwili, gdy naczynie znalazło się pod ogonem, odbyt tygrysa otworzył się i wypadła z niego niczym kawałek balonowej gumy czarna kulka odchodów. Z cichym brzękiem wpadła do czerpaka. Ci, którzy nie rozumieją potworności mojej udręki, uznają bez wątpienia, że straciłem resztki człowieczeństwa, jeśli powiem, iż ów odgłos brzmiał w moich uszach jak brzęk pięciu rupii wrzucanych do garnuszka żebraka. Moje spierzchnięte wargi rozciągnęły się w uśmiechu tak szerokim, że zaczęły krwawić. Poczułem głęboką wdzięczność dla Richarda Parkera. Cofnąłem czerpak. Wziąłem kulkę odchodów w palce. Była bardzo ciepła, ale nie miała zbyt intensywnego zapachu. Rozmiarami przypominała duży owoc jambolana, tyle że była twardsza. A właściwie twarda jak kamień. Gdyby naładować nią muszkiet, można by powalić nosorożca.