Выбрать главу

Wyjrzałem za burtę i zobaczyłem jakiś wielki czarny obiekt wystający z wody. Upłynęło parę sekund, zanim rozpoznałem, co to takiego. Pewną wskazówką był wygięty w łuk fałd skóry. Fałd okalał oko. Oko należało do wieloryba. I to oko, rozmiarów mojej głowy, patrzyło prosto na mnie.

Richard Parker wynurzył się spod plandeki. Zasyczał. Nieznaczne przemieszczenie refleksu w oku wieloryba zasygnalizowało mi, że teraz patrzy na tygrysa. Patrzył tak jeszcze jakieś pół minuty, po czym zanurzył się powoli. Bałem się, że może nas zdzielić ogonem, ale zszedł od razu na głębinę i zniknął w granatowej toni. Jego ogon wyglądał jak olbrzymi zaokrąglony nawias.

Sądzę, że był to samiec szukający partnerki. Musiał chyba uznać, że jestem nieodpowiednich dla niego rozmiarów, a poza tym ja już najwyraźniej miałem swojego partnera.

Widzieliśmy potem mnóstwo wielorybów, ale nigdy z tak bliska, jak tego pierwszego. Ich obecność sygnalizowały fontanny wody. Wieloryby wynurzały się w niewielkiej odległości, czasem po trzy, po cztery naraz, niczym ruchomy archipelag wulkanicznych wysp. Widok tych łagodnych monstrów zawsze dodawał mi otuchy. Byłem przekonany, że rozumieją moją sytuację, i wyobrażałem sobie, jak któryś z nich wykrzykuje na mój widok: „Och, to ten rozbitek z kotkiem, o którym mówił mi Bampu. Biedaczek. Mam nadzieję, że ma pod dostatkiem planktonu. Muszę o nim powiedzieć Mampu, Tompu i Stimpu. Zastanawiam się, czy nie ma tu gdzieś w pobliżu statku, który mógłbym zaalarmować. Jego matka byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby go odzyskała. Do zobaczenia, mój chłopcze. Spróbuję ci pomóc. Nazywam się Pimpu. W ten oto sposób, pocztą pantoflową, dowiadywały się o mnie wszystkie wieloryby na Oceanie Spokojnym i byłbym już dawno uratowany, gdyby Pimpu nie szukał pomocy u nikczemników z japońskiego statku, którzy upolowali go harpunem (podobny los spotkał zresztą Lampu z rąk załogi statku norweskiego). Polowanie na wieloryby jest ohydną zbrodnią.

Regularnymi gośćmi były też delfiny. Jedno stado towarzyszyło nam przez całą dobę. Były bardzo wesołe. Nurkowanie, ewolucje i wyścigi tuż pod kadłubem najwyraźniej nie miały innego celu, jak tylko rozrywkowy. Próbowałem któregoś złapać, ale żaden nie zbliżył się nawet do mojej osęki. A nawet gdyby się któryś zbliżył, były zbyt szybkie i zbyt duże. Dałem więc sobie spokój i poprzestałem na przyglądaniu się ich zabawom.

Widziałem łącznie sześć ptaków. Każdy był dla mnie aniołem zwiastującym bliskość lądu. Były to jednak ptaki morskie, które mogły przelecieć przez cały Pacyfik, nie poruszając nawet skrzydłami. Obserwowałem je z mieszaniną nabożnego podziwu, zazdrości i współczucia dla samego siebie.

Dwukrotnie widziałem albatrosy. Szybowały wysoko, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Gapiłem się na nie z rozdziawionymi ustami. Były dla mnie zjawiskiem nadprzyrodzonym i niepojętym.

Pewnego dnia przemknęły obok nas, tuż nad powierzchnią wody, dwa petrele. Także i one nie zwracały na nas uwagi i wzbudziły mój wielki podziw.

W końcu przyciągnęliśmy uwagę burzyka. Krążył nad nami, a w końcu zanurkował. Wysunął nóżki, rozpostarł skrzydła i usiadł na wodzie, lekki jak korek. Łypał na mnie okiem z wielką ciekawością. Pośpiesznie założyłem na haczyk kawałek latającej ryby i zarzuciłem wędkę. Nie przyczepiłem ciężarków, więc miałem z tym problemy. Po trzeciej próbie burzyk powiosłował w stronę tonącej przynęty i zanurzył głowę pod wodę, żeby ją połknąć. Serce waliło mi z emocji. Odczekałem kilka sekund, a kiedy pociągnąłem, ptak po prostu zaskrzeczał i wypluł to, co już połykał. Zanim zdążyłem powtórnie spróbować szczęścia, rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Wystarczyły dwa-trzy ruchy skrzydłami i był hen, daleko.

Lepiej poszło mi z głuptakiem. Pojawił się, nie wiadomo skąd, pikując w naszą stronę z rozłożonymi skrzydłami, których rozpiętość sięgała trzech stóp. Wylądował na krawędzi burty, w zasięgu mojej ręki. Okrągłe oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością i powagą. Był to wielki ptak o śnieżnobiałym upierzeniu i kruczoczarnych lotkach. Miał bulwiastą głowę z bardzo ostro zakończonym pomarańczowożółtym dziobem, a czarna maska na czerwonych oczach upodabniała go do złodzieja, który miał za sobą bardzo pracowitą noc. W jego wyglądzie raziły tylko nieproporcjonalnie duże brunatne nogi z palcami spiętymi błoną. Ptak zupełnie się nie bał. Przez kilka minut przeczesywał dziobem pióra, odsłaniając miękki puch pod spodem. Kiedy skończył toaletę, spojrzał w górę i nagle wszystko nabrało odpowiednich proporcji, a ptak ukazał się w całej krasie, jako smukły i piękny zdobywca przestworzy, o aerodynamicznej sylwetce. Kiedy podsunąłem mu kawałek koryfeny, zjadł mi go z ręki, dziobiąc wnętrze dłoni.

Skręciłem mu kark, przeginając głowę do tyłu i trzymając jedną ręką za dziób, a drugą za szyję. Pióra były osadzone tak mocno, że kiedy zacząłem skubać ptaka, odchodziły razem ze skórą. Nie skubałem go zatem, ale raczej rozszarpywałem na kawałki. Był bardzo lekki – sama masa bez wagi. Wziąłem nóż i po prostu obdarłem go ze skóry. Jak na swoje rozmiary miał rozczarowująco mało mięsa, właściwie tylko odrobinę na piersi. Było bardziej łykowate niż mięso koryfeny, ale większych różnic w smaku nie zauważyłem. W żołądku, oprócz kawałka ryby, którym go zwabiłem, znalazłem trzy małe rybki. Opłukałem je z soków trawiennych i zjadłem. Zjadłem też serce, wątrobę i płuca. Połknąłem oczy i język, popijając łykiem wody. Rozgniotłem głowę i wyjadłem maleńki mózg. Zjadłem nawet błony pławne. Została tylko skóra, kości i pierze. Rzuciłem je schowanemu pod plandeką Richardowi Parkerowi, który nawet nie zauważył przylotu ptaka. Spod brezentu wynurzyła się pomarańczowa łapa.

Jeszcze po kilku dniach pióra fruwały dookoła legowiska i wiatr zmiatał je do oceanu. Tam natychmiast połykały je ryby.

Żaden z tych ptaków nie był zwiastunem bliskości lądu.

ROZDZIAŁ 85

Błysnęło. Niebo było czarne jak w nocy. Usłyszałem daleki łoskot grzmotu. Myślałem, że na tym się skończy. Ale nadciągnął wiatr, miotając na wszystkie strony falami deszczu. Niedługo później biały zygzak przeciął z trzaskiem niebo i przebił powierzchnię wody. Grom uderzył w pewnej odległości od łodzi, ale efekt był doskonale widoczny. Wodę przeszyły białe korzenie; na ułamek sekundy wyrosło z oceanu wielkie niebieskie drzewo. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe, że piorun może uderzyć w wodę. Trzask był ogłuszający, a błysk niewiarygodnie jaskrawy.

Odwróciłem się do Richarda Parkera.

– Spójrz, Richardzie Parkerze, piorun uderzył w ocean.

Widziałem, jakie zrobiło to na nim wrażenie. Z rozpostartymi łapami, leżał rozpłaszczony na dnie łodzi i dygotał.

Moja reakcja była krańcowo odmienna. Uderzenie gromu uwalniało mnie od ograniczeń istoty śmiertelnej i wprawiało w stan ekstatycznego uniesienia.

Nagle piorun strzelił znacznie bliżej. Być może przeznaczony był dla nas; ześlizgiwaliśmy się akurat z grzebienia fali po jej zboczu, kiedy uderzył w jej grzbiet. Nastąpiła eksplozja gorącego powietrza i wody. Przez dwie, może trzy sekundy olbrzymi, oślepiająco biały odprysk szkła z roztrzaskanego kosmicznego okna tańczył na niebie, niby niematerialny, a jednak przytłaczająco potężny. Tysiąc trąb i dwadzieścia tysięcy bębnów nie zagrzmiałoby tak donośnie, jak ten ogłuszający łoskot gromu. Morze zbielało, zniknęły wszelkie barwy. Dokoła była tylko czysta, olśniewająca biel i głęboki czarny cień. Blask nie tyle oświetlał, ile przenikał wodę. Po eksplozji światła huk zamarł raptownie – jeszcze nie zdążyły nas dosięgnąć bryzgi wody, a już było po wszystkim. Skarcona fala znów poczerniała i przetoczyła się obojętnie.