Выбрать главу

Zostawiliśmy to paskudztwo za sobą. Jeszcze długo, gdy wiatr zawiał z tamtej strony, czułem ów smród. Spłukanie oleistych smarów z kadłuba szalupy zajęło oceanowi cały dzień.

Włożyłem do butelki wiadomość: „Japoński frachtowiec «Tsimtsum» pod panamską banderą zatonął 2 lipca 1977 roku na Pacyfiku, o cztery dni drogi od Manili. Jestem w szalupie. Nazywam się Pi Patel. Mam trochę żywności, trochę wody, ale moim poważnym problemem jest tygrys bengalski. Proszę skontaktować się z moją rodziną w Winnipeg, w Kanadzie. Będę bardzo wdzięczny za pomoc. Dziękuję”. Zakorkowałem butelkę i dodatkowo okręciłem korek kawałkiem folii. Obwiązałem ją nylonowym sznurkiem, zaciskając mocno węzeł. Potem puściłem butelkę na wodę.

ROZDZIAŁ 89

Wszystko dokoła cierpiało. Wszystko było spieczone słońcem i wysmagane wiatrem. Szalupa, tratwa, dopóki się nie urwała, brezent, destylatory, deszczołapy, foliowe worki, liny, koce, siatka – wszystko to zużywało się, ścierało, rozciągało, wiotczało, pękało, wysychało, gniło, darło się i blakło. To, co było pomarańczowe, stawało się bladożółte. Co było gładkie, stawało się szorstkie. Co było szorstkie, wycierało się do gładkości. Ostre tępiało. Całe rwało się na strzępy. Nacieranie rybimi skórami i tłuszczem żółwi, co próbowałem robić regularnie, niewiele zmieniało. Sól robiła swoje, zżerając wszystko milionami swych wygłodniałych pyszczków. Słońce smażyło wszystko bezlitośnie. Ujarzmiało Richarda Parkera. Oczyszczało do czysta szkielety i wypalało je, aż stawały się oślepiająco białe. Spopieliło moje ubranie i spaliłoby mi do cna i tak brązową skórę, gdybym nie chronił się pod kocami i podpartymi skorupami żółwi. Kiedy upał stawał się nie do zniesienia, brałem wiadro i oblewałem się wodą, która czasami była tak ciepła, że miałem wrażenie, jakbym oblewał się zupą. Słońce zajęło się także wszelkimi zapachami. Ja nie pamiętam żadnych. Może tylko zapach zużytych łusek rakiet. Wydzielały woń kminku. Czy już o tym wspominałem? Nie pamiętam, jak pachniał Richard Parker.

Obumieraliśmy. Działo się to powoli, tak że nie myślałem o tym bezustannie. Ale odnotowywałem ten proces w regularnych odstępach czasu. Byliśmy dwoma wyniszczonymi ssakami, odwodnionymi i zagłodzonymi. Futro Richarda Parkera straciło połysk, zaczął nawet linieć w okolicach barków i zadu. Stracił sporo na wadze, zamienił się w szkielet obleczony w zbyt obszerny wór spłowiałego futra. Ja też wysychałem, słońce wysysało ze mnie wilgoć, kości rysowały się wyraźnie pod pergaminową skórą.

Zacząłem naśladować Richarda Parkera, przesypiając niewiarygodnie dużo czasu. Nie był to zdrowy, głęboki sen, ale stan uśpionej świadomości, w którym trudno odróżnić senne rojenia od jawy. Często wykorzystywałem swój gałganek marzeń.

A oto ostatnie stronice mojego dziennika:

Dziś widziałem rekina, większego od wszystkich, jakie dotąd spotkaliśmy. To pierwotne monstrum miało dwadzieścia stóp długości. Rekin tygrysi – bardzo groźna bestia. Okrążał nas. Bałem się, że zaatakuje. Przeżyłem z jednym tygrysem, uśmierciłby mnie drugi. Ale nie zaatakował. Odpłynął. Niebo zachmurzone, ale nic z tego nie wynika.

Nie pada. Tylko poranna szaruga. Delfiny. Próbowałem jednego upolować. Stwierdziłem, że nie mogę utrzymać się na nogach. R. P. osłabiony i zły. Jestem tak słaby, że nie mógłbym się bronić, gdyby zaatakował. Nie mam nawet siły zagwizdać.

Spokojny i upalny dzień. Słońce pali niemiłosiernie. Czuję, że gotuje mi się mózg. Samopoczucie koszmarne.

Skrajne wyczerpanie ciała i duszy. Niedługo umrę. R. P. dyszy, ale nie porusza się. Też zdechnie. Nie zdąży mnie zabić.

Ocalenie. Godzina rzęsistego, rozkosznego, cudownego deszczu. Napiłem się do syta, napełniłem worki, puszki i żołądek tak, że nie zmieściłaby się już ani kropla więcej. Marzę, żeby deszcz zmył ze mnie sól. Podpełzłem, żeby zobaczyć, co z R.P. Nie reaguje. Skulony, ogon płasko. Sierść pozlepiana wodą. Mokry, wydaje się mniejszy. Kościsty. Dotknąłem go po raz pierwszy. Żeby zobaczyć, czy nie zdechł. Nie. Ciało wciąż ciepłe. To zdumiewające, że mogłem go dotknąć. Nawet w tym stanie ciało ma jędrne, muskularne, żywe. Kiedy go dotknąłem, skóra drgnęła, jakby uciął go komar. Łeb, do połowy zanurzony w wodzie, poruszył się lekko. Lepiej pić, niż się utopić. Jeszcze wyraźniejsza oznaka życia: ogon poruszył się gwałtownie. Rzuciłem mu przed nos kilka kawałków żółwiego mięsa. Żadnej reakcji. W końcu uniósł się trochę – żeby się napić. Pił i pił. Zjadł mięso. Nie podniósł się całkiem na nogi. Spędził dobrą godzinę na wylizywaniu futra. Usnął.

Beznadzieja. Dziś umrę.

Dziś umrę.

Umieram.

To był mój ostatni zapisek. Od tej pory jakoś trwałem, ale skończyłem z notatkami. Czy widzicie te ledwie dostrzegalne wężyki na marginesach kartek? Obawiałem się, że zabraknie mi papieru. A zabrakło piór.

ROZDZIAŁ 90

– Czy coś się stało, Richardzie Parkerze? Czyżbyś oślepł? – zapytałem, machając mu ręką przed oczami.

Od kilku dni tarł ślepia i miauczał rozpaczliwie, ale ja nic sobie z tego nie robiłem. Bóle i męczarnia były jedynym składnikiem naszego „menu”, jakiego mieliśmy w nadmiarze. Złowiłem koryfenę. Nie jedliśmy już od trzech dni. Dzień wcześniej podpłynął do szalupy żółw, ale nie miałem siły wciągnąć go do łodzi. Przeciąłem rybę na pół. Richard Parker patrzył w moją stronę. Rzuciłem mu jego działkę. Spodziewałem się, że schwyci ją zręcznie. Tymczasem ryba uderzyła z impetem w pozbawiony wyrazu pysk. Tygrys pochylił się, zaczął węszyć dookoła, wreszcie znalazł koryfenę i zaczął jeść. Teraz nawet jedzenie szło nam niesporo.

Zajrzałem mu w ślepia. Nie zauważyłem w nich żadnych zmian. Może były trochę bardziej zaropiałe w wewnętrznych kącikach, ale nie wyglądało to dramatycznie, a już na pewno nie bardziej dramatycznie niż cała reszta. Po miesiącach udręki została z nas tylko skóra i kości.

Uświadomiłem sobie, że odpowiedź tkwi w samym akcie patrzenia. Ja wpatrywałem się w jego ślepia jak okulista, on zaś odwzajemniał mi się spojrzeniem pustym i pozbawionym wyrazu. Tylko ślepy dziki kot mógł nie reagować na takie spojrzenie jak moje.

Ogarnęło mnie współczucie dla Richarda Parkera. Nasz koniec był blisko.

Następnego dnia poczułem, że i mnie pieką oczy. Tarłem je i tarłem, ale pieczenie nie ustępowało. Wręcz przeciwnie, jeszcze się nasiliło i zaczęła się z nich sączyć ropa. Potem zapadła ciemność, choć mrugałem rozpaczliwie, żeby ją rozproszyć. Początkowo były to tylko ciemne plamy w samym środku pola widzenia. Potem rozrosły się, obejmując je całe. Następnego ranka słońce było jedynie świetlnym punkcikiem gdzieś w górze, niczym jakieś wysoko położone okienko, które widziałem tylko lewym okiem. Nim nadeszło południe, wszystko pogrążyło się w nieprzeniknionych ciemnościach.