Выбрать главу

– Ja też oślepłem!

– Co?

– Ja też nie mam po co otwierać oczu, jak to określiłeś.

Znów zaczął jęczeć i zawodzić. Zaniemówiłem. Oto ja, ślepiec, spotykam na Pacyfiku drugiego ślepca w łodzi!

– Ale dlaczego oślepłeś? – wybełkotałem.

– Pewnie z tych samych powodów co ty. Brak higieny, wygłodzenie i krańcowe wyczerpanie.

Załamaliśmy się obaj. On lamentował, a ja szlochałem. Tego było za wiele, zdecydowanie za wiele.

– Opowiem ci historię – rzekłem w końcu.

– Historię?

– Aha.

– Na co mi historia? Jestem głodny.

– To będzie o jedzeniu.

– Słowa nie mają kalorii.

– Szukaj jedzenia tam, gdzie można je znaleźć.

– To jest jakiś pomysł.

Milczenie. Wygłodniałe milczenie.

– Gdzie jesteś?

– Tu. A ty?

– Tutaj.

Usłyszałem plusk wiosła zanurzanego w wodzie. Sięgnąłem po jedno ze swoich wioseł ocalałych po utracie tratwy. Było bardzo ciężkie. Wymacałem palcami najbliższą dulkę. Umieściłem w niej wiosło. Pociągnąłem. Nie miałem siły. Ale wiosłowałem, jak mogłem.

– No to opowiedz mi tę swoją historię – powiedział zdyszany.

– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł.

Przestał wiosłować.

– Cóż za piękna historia!

– Dzięki.

– Mam łzy w oczach.

– Jest jeszcze dalszy ciąg – powiedziałem.

– Jaki?

– Banan spadł na ziemię, ktoś go znalazł, zjadł – i poczuł się dużo lepiej.

– Aż mi dech zaparło!

– Dziękuję.

Pauza.

– Ale ty nie masz żadnego banana?

– Nie. Orangutan odciągnął moją uwagę.

– Co takiego?

– To długa historia.

– A trochę pasty do zębów?

– Nie mam.

– Jest pyszna z rybą. A papierosy?

– Już zjadłem.

– Zjadłeś papierosy?

– Zostały mi filtry. Jak chcesz, to mogę ci dać.

– Filtry? A na co mi filtry od papierosów bez tytoniu? Jak mogłeś zjeść papierosy?

– A co miałem z nimi zrobić? Nie palę.

– Powinieneś był je zachować na wymianę.

– Wymianę? Z kim?

– Ze mną.

– Bracie mój, kiedy je jadłem, byłem sam w szalupie na środku oceanu.

– No i co z tego?

– To, że szansa napotkania na środku Pacyfiku kogoś, kto będzie się chciał ze mną wymienić czymkolwiek na papierosy, wydawała mi się mało realna.

– Trzeba planować z wyprzedzeniem, ty głupcze! Teraz nie masz nic na wymianę.

– No ale gdybym nawet miał, to na co mógłbym je wymienić? Co masz takiego, co by mi się przydało?

– Mam but.

– But?

– Tak, porządny, skórzany but.

– A na co mi skórzany but w szalupie na środku oceanu? Myślisz, że w wolnym czasie urządzam sobie piesze wycieczki?

– Mógłbyś go zjeść!

– Zjeść but? Co za pomysł!

– Jadłeś papierosy, dlaczego nie but?

– Sam pomysł jest obrzydliwy. Wprost odrażający. A tak nawiasem mówiąc, czyj to but?

– Skąd mam wiedzieć?

– Uważasz, że mógłbym zjeść but jakiegoś całkiem obcego człowieka?

– A co to za różnica?

– Jestem zdumiony. But. Pomijając już to, że jestem hindusem, a dla nas, hindusów, krowy są święte, zjedzenie skórzanego buta kojarzy mi się od razu ze zjedzeniem całego brudu z nóg właściciela i innego brudu, tego, w który mógł wdepnąć.

– Więc nie dostaniesz buta.

– Niech go najpierw obejrzę.

– Nie.

– Co? Myślisz, że mi wciśniesz kota w worku?

– Pozwolę sobie przypomnieć, że jesteśmy obaj ślepi.

– No to opisz mi go! Jaki z ciebie handlarz? Nic dziwnego, że nie masz klientów.

– To prawda. Nie mam.

– No więc jaki to but?

– Skórzany.

– Ale jaki dokładnie?

– Normalny.

– To znaczy?

– But ze sznurowadłami, dziurkami i językiem. Z wkładką. Normalny.

– Jakiego koloru?

– Czarny.

– W jakim stanie?

– Zdarty. Skóra miękka i elastyczna, miła w dotyku.

– A zapach?

– Rozgrzanej, wonnej skóry.

– Muszę przyznać… muszę przyznać, że to brzmi kusząco!

– Nie ma o czym gadać.

– Dlaczego?

Milczenie.

– Nie odpowiesz mi, mój bracie?

– Buta nie ma.

– Nie ma?

– Nie.

– To smutne.

– Zjadłem go.

– Zjadłeś but?

– Tak.

– I był smaczny?

– Nie. A papierosy były smaczne?

– Nie. Nie mogłem ich dokończyć.

– A ja nie mogłem dokończyć buta.

– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł. I poczuł się dużo lepiej.

– Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co powiedziałem i zrobiłem. Jestem zerem – wybuchnął.

– Co ty opowiadasz! Jesteś najcenniejszym, najcudowniejszym człowiekiem na świecie. Chodź, mój bracie, rozkoszujmy się wzajemnie swoim towarzystwem.

– Och, tak!

Ocean Spokojny nie jest miejscem odpowiednim dla wioślarzy, zwłaszcza kiedy ci są słabi i ślepi, ich łodzie wielkie i mało zwrotne, a wiatr im nie sprzyja. Nieznajomy to zbliżał się, to oddalał. Raz był po lewej stronie, raz po prawej. Raz przede mną, raz za mną. W końcu jednak udało nam się. Nasze łodzie zderzyły się z trzaskiem słodszym dla ucha nawet od trzasku skorupy żółwia o burtę. Rzucił mi linę. Przywiązałem jego łódź do swojej. Rozpostarłem ramiona, żeby go uściskać i żeby on mógł uściskać mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, uśmiechałem się do niego. Stał na wprost mnie, a ja mimo ślepoty wyczuwałem jego promieniowanie.

– Mój najdroższy bracie – wyszeptałem.

– Jestem tutaj – odparł.

Usłyszałem cichy gardłowy pomruk.

– Zapomniałem ci o czymś powiedzieć, bracie.

Zwalił się na mnie całym ciężarem. Upadliśmy częściowo na brzeg plandeki, częściowo na środkową ławkę. Jego ręce zacisnęły mi się na gardle.

– Bracie – wychrypiałem, na wpół uduszony jego żarliwym uściskiem – jestem całym sercem z tobą, ale proponuję, żebyśmy się natychmiast przenieśli na drugi koniec mojej skromnej łodzi.

– Masz cholerną rację! – wydyszał. – Jesteś ze mną całym sercem, wątrobą i całym twoim ciałem!

Poczułem, że zsuwa się z plandeki na ławkę, nieopatrznie stawiając stopę na dnie szalupy.

– Nie, nie, mój bracie! Nie rób tego! Nie jesteśmy…

Próbowałem go powstrzymać.

Niestety, było za późno. Zanim zdążyłem wypowiedzieć słowo „sami”, byłem znowu sam. Usłyszałem ciche staccato pazurów o dno łodzi, nie głośniejsze niż stuk okularów upadających na podłogę, i w następnej sekundzie mój najdroższy brat wydał z siebie taki wrzask, jakiego nie słyszałem w życiu. I uwolnił mnie od swego ciężaru.

Taka była straszliwa cena wyznaczona przez Richarda Parkera. Darował mi życie, ale kosztem innego. Po chwili zaczął odrywać płaty mięsa i miażdżyć z chrzęstem kości nieznajomego. Zapach krwi wypełnił moje nozdrza. I wtedy umarło we mnie coś, co już nigdy nie miało odżyć.

ROZDZIAŁ 91

Przedostałem się na łódź mojego brata. Przeszukałem ją, obmacując całą kawałek po kawałku. Stwierdziłem, że kłamał. Miał jeszcze kawałek żółwiego mięsa, łeb koryfeny, a nawet – i to był największy rarytas – odrobinę pokruszonych sucharów. Miał też wodę. Wszystko to powędrowało do mojego żołądka. Wróciłem do szalupy i odwiązałem jego łódź.