Выбрать главу

Ślina przebiła się przez kleistą suchość mojej jamy ustnej. Wydając z siebie głośne pomruki zadowolenia, zacząłem zrywać otaczające mnie algi. Rwałem obiema rękami i wpychałem je do ust, pracując żuchwą tak energicznie, jak nie pracowałem od wielu miesięcy. Jadłem tak długo, aż wokół mnie powstała prawdziwa fosa.

W odległości dwustu stóp stało samotne drzewo. Było to jedyne drzewo na zboczu pasma wzgórz, które wydawało się bardzo odległe. Mówię: pasmo wzgórz – może to dać fałszywe wyobrażenie o tym, jak strome było zbocze. Wyspa, jak już powiedziałem, była dość płaska. Wzniesienie było łagodne, miało zaledwie kilkanaście stóp wysokości. Ja jednak odbierałem je jako łańcuch stromych gór. Samotne drzewo wyglądało bardzo zachęcająco. Czerniała pod nim plama cienia. Znów spróbowałem stanąć na nogi. Udało mi się kucnąć, ale gdy chciałem wstać, zakręciło mi się w głowie i straciłem równowagę. I choć nie upadłem, przekonałem się, że moje nogi nie mają siły. Ale ja miałem jeszcze siłę woli. Byłem zdecydowany ruszyć z miejsca za wszelką cenę. Czołgając się, pełzając i podskakując jak żaba, zbliżałem się z wolna do drzewa.

Jestem pewien, że nigdy nie doświadczę radości tak ogromnej, jak ta, której doznałem, zanurzając się w cętkowanym plamkami słonecznego światła migotliwym cieniu i słysząc suchy, szeleszczący poszum wiatru wśród listowia. Drzewo nie było ani tak duże, ani tak wysokie jak te w głębi wyspy. Rosło po niewłaściwej stronie wzgórza, było więc bardziej narażone na działanie żywiołów, a w związku z tym skarlałe i nie tak regularne w kształcie jak jego bracia. Było jednak drzewem, a widok drzewa to dla kogoś, kto miesiącami błądził po oceanie, prawdziwe błogosławieństwo. Zaśpiewałem na chwałę drzewa, jego solidności, spokoju i czystości, jego leniwego piękna. Och, gdybym mógł być taki jak ono, zakorzeniony w ziemi, z rękami uniesionymi w podzięce ku Bogu! Zapłakałem.

Kiedy moje serce wysławiało Allaha, umysł chłonął wszelkie informacje o Jego dziele. Drzewo rzeczywiście wyrastało z alg, tak jak to widziałem z szalupy. Pień miał grubość człowieka, korę szarozieloną, cienką, gładką i tak miękką, że mogłem w niej ryć paznokciem. Liście w kształcie serc, duże i szerokie, spiczasto zakończone. Korona była piękna, okrągła jak u drzew mango, ale wiedziałem, że na pewno nie jest to mango. Pomyślałem, że pachnie raczej jak jujuba, ale nie była to też jujuba. Ani namorzyn. Ani żadne inne znane mi drzewo. Wiedziałem tylko, że jest piękne, zielone i ma bujne listowie.

Usłyszałem pomruk. Odwróciłem się. Richard Parker obserwował mnie z szalupy. On też zlustrował spojrzeniem wyspę. Wyglądało na to, że chętnie zszedłby na brzeg, ale się boi. W końcu po całej serii parskań i miotania się na wszystkie strony wyskoczył z łodzi. Podniosłem do ust pomarańczowy gwizdek. On jednak nie przejawiał agresji. Samo utrzymanie równowagi było dlań dostatecznie trudnym wyzwaniem, bo chwiał się na nogach tak samo jak ja. Posuwając się naprzód, przywierał prawie brzuchem do ziemi i trząsł się jak nowo narodzone kocię. Ominąwszy mnie szerokim łukiem, ruszył w stronę pasma wzgórz i po chwili zniknął mi z oczu. Reszta dnia upłynęła mi na jedzeniu, odpoczynku, próbach utrzymania się na nogach i, ogólnie biorąc, pławieniu się w rozkoszy. Przy każdym większym wysiłku kręciło mi się w głowie. Ciągle, nawet wtedy, gdy siedziałem nieruchomo, miałem wrażenie, że grunt faluje mi pod nogami i za chwilkę upadnę. Późnym popołudniem zacząłem się martwić towarzystwem Richarda Parkera. Teraz, kiedy zmieniło się otoczenie i zasady terytorialne, nie byłem pewien, jak się zachowa, kiedy się na mnie natknie.

Z wielkimi oporami wczołgałem się z powrotem do szalupy. Choć Richard Parker zawładnął wyspą, dziób łodzi i plandeka pozostawały moim terytorium. Zacząłem szukać sposobu na przycumowanie szalupy. Najwyraźniej jednak brzeg pokrywały gęsto same algi, bo nic innego nie mogłem wypatrzyć. W końcu rozwiązałem problem, wbijając wiosło w gąszcz alg i przywiązując do niego łódź. Byłem osłabiony z przejedzenia, a gwałtowna zmiana sytuacji wywoływała nerwowe napięcie. Dzień się kończył; zapamiętałem tylko mgliście ryczącego w oddali Richarda Parkera i natychmiast zmorzył mnie sen.

Obudziłem się w nocy z dziwnym, przykrym uciskiem w podbrzuszu. Pomyślałem, że może to początek skrętu kiszek, że zaszkodziły mi algi. Usłyszałem jakiś hałas. Spojrzałem tam, skąd dochodził. Richard Parker był w szalupie. Musiał wrócić, kiedy spałem. Miauczał i lizał poduszki łap. Zaskoczył mnie ten jego powrót, ale nie mogłem się nad tym dłużej zastanawiać – skurcz był coraz bardziej bolesny. Zgiąłem się wpół z bólu i zacząłem dygotać, a wtedy uruchomił się proces normalny dla większości ludzi i zwierząt, choć od dawna przeze mnie zapomniany: wypróżnianie. Towarzyszył tej czynności silny ból, ale po wszystkim zapadłem w najgłębszy, najbardziej odświeżający sen od czasu katastrofy „Tsimtsuma”.

Kiedy obudziłem się rano, czułem się znacznie silniejszy. Popełznąłem w stronę samotnego drzewa z dużo większym wigorem. Pasłem swój wzrok jego widokiem, tak jak żołądek algami. Śniadanie zjadłem tak obfite, że kiedy skończyłem, pozostała w nich wielka wyrwa.

Richard Parker znów wahał się godzinami, zanim wyskoczył z łodzi. Kiedy wreszcie tuż przed południem zdecydował się i wylądował na brzegu, natychmiast odskoczył do tyłu, skąpał się do połowy w wodzie i w ogóle robił wrażenie bardzo spiętego. Cały czas syczał i grabił powietrze pazurami. Było to bardzo dziwne. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. W końcu się uspokoił i już pewniej niż za pierwszym razem powędrował w głąb wyspy, by zniknąć za wzgórzami.

Tego dnia cały czas stałem, opierając się o drzewo. Nękały mnie zawroty głowy. Jedynym sposobem na powstrzymanie kołysania ziemi było zamknięcie oczu i uchwycenie się pnia. Kiedy puściłem się i próbowałem zrobić parę kroków, od razu upadłem. Ziemia rzuciła się na mnie, zanim zdążyłem oderwać od niej stopę. Nic mi się jednak nie stało. Wyspa pokryta tak gęstą, zbitą plątaniną sprężystej roślinności była idealnym miejscem do ponownej nauki chodzenia. Mogłem upadać na wszelkie sposoby, nie robiąc sobie przy tym żadnej krzywdy.

Nazajutrz, po kolejnej nocy zdrowego snu na łodzi – na którą Richard Parker znów wrócił o zmierzchu – mogłem już chodzić. Upadając kilkakrotnie po drodze, dotarłem do drzewa. Czułem, jak z godziny na godzinę odzyskuję siły. Przyciągnąłem osęką gałąź i zerwałem parę liści. Były miękkie, bez woskowatego połysku, ale miały gorzki smak.

Richard Parker był przywiązany do swego legowiska na łodzi – tak sobie tłumaczyłem to, że wrócił do niej poprzedniej nocy. Zobaczyłem go, kiedy wracał tego wieczoru o zachodzie słońca. Przywiązałem na nowo szalupę do wbitego w algi wiosła i siedziałem właśnie na dziobie, sprawdzając, czy węzły trzymają pewnie. Tygrys pojawił się znienacka. W pierwszej chwili go nie poznałem. To potężne zwierzę wyłaniające się w pełnym pędzie zza grzbietu wzgórz nie mogło być tym samym apatycznym, uszarganym tygrysem – towarzyszem mej niedoli. A jednak tak właśnie było. Był to rzeczywiście Richard Parker, który biegł w moją stronę co sił w nogach, jakby zmierzał w pośpiechu do jakiegoś określonego celu. Łeb miał opuszczony, masywne barki uniesione. Skóra i mięśnie wibrowały przy każdym susie. Słyszałem głuchy tupot jego łap.