Выбрать главу

Wszystkie stawy miały kształt koła i prawie identyczną wielkość – około czterdziestu stóp średnicy. Spodziewałem się, że są płytkie. Tymczasem zobaczyłem przepastną głębię. Staw wydawał się nie mieć dna. I jak daleko w głąb sięgałem wzrokiem, porastała go plątanina zielonych alg. Najwyraźniej ich warstwa porastająca wyspę musiała być bardzo gruba.

Nie dostrzegłem niczego, co tłumaczyłoby hipnotyczną fascynację znieruchomiałych surykatek na brzegu, i zaniechałbym dociekania przyczyn tego tajemniczego zjawiska, gdyby opodal jednego z pobliskich stawów nie rozległ się nagle zbiorowy pisk i poszczekiwanie. Surykatki podskakiwały, wzburzone, a potem nagle zaczęły całymi setkami nurkować. Było przy tym mnóstwo przepychania i poszturchiwania, bo zwierzątka stojące z tyłu walczyły zaciekle o dostęp do stawu. Ogarnęło je zbiorowe szaleństwo; nawet najmniejsze surykacięta pchały się ku wodzie tak, że matki i opiekunki ledwie mogły je powstrzymać. Patrzyłem na to, nie wierząc własnym oczom. To nie mogły być zwykłe południowoafrykańskie surykatki. Normalne surykatki z kotliny Kalahari nie zachowują się jak żaby. Te na wyspie były zdecydowanie jakimś podgatunkiem, który wykształcił fascynujące i zarazem zaskakujące cechy.

Stąpając ostrożnie, podszedłem do stawu i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak surykatki wychodzą z wody, wynosząc na brzeg ryby, całymi dziesiątkami, i to niemałe. Były wśród nich koryfeny, które w szalupie uznałbym za prawdziwe okazy. Surykatki wyglądały przy nich na karzełki. Nie mogłem pojąć, jak takie małe zwierzątka mogły złowić tak wielkie ryby.

Dopiero gdy surykatki wyniosły zdobycz na brzeg, demonstrując przy tym prawdziwą umiejętność zespołowego działania, zauważyłem pewną ciekawą rzecz: wszystkie ryby były już martwe. Świeżo uśmiercone. Surykatki wynosiły na brzeg martwe ryby, których same nie zabijały.

Klęknąłem na brzegu stawu, odsunąwszy kilka podekscytowanych, mokrych surykatek. Dotknąłem wody. Była chłodniejsza, niż się spodziewałem. Wyczułem zimny prąd bijący z dołu. Nabrałem dłonią trochę wody i podniosłem do ust. Spróbowałem.

Była słodka. To wyjaśniało, dlaczego ryby snęły. Wiadomo, że wystarczy umieścić morską rybę w słodkiej wodzie, a natychmiast dostanie wzdęcia i bardzo szybko zdechnie. Ale co robiły morskie ryby w stawie ze słodką wodą? Jak się tam dostały? Podszedłem do innego stawu, torując sobie drogę w tłumie surykatek. Także i tu woda była słodka, podobnie jak w trzecim i czwartym stawie.

Zachodziłem w głowę, skąd bierze się ona w takich ilościach. Odpowiedź była oczywista: dostarczały jej algi. To one w sposób naturalny i ciągły odsalały wodę morską, i to właśnie dlatego w środku były słone, a z wierzchu ociekały słodką wodą. Nie zastanawiałem się, dlaczego to robią, jak przebiega ów proces i gdzie się podziewa sól. Mój umysł zaniechał zadawania dalszych pytań. Roześmiałem się po prostu i wskoczyłem do stawu. Z trudem utrzymywałem się na powierzchni; byłem jeszcze bardzo osłabiony i nie miałem ani odrobiny tkanki tłuszczowej, która pomagałaby mi unosić się na wodzie. Trzymałem się więc przezornie brzegu. Efekt kąpieli w czystej, niezasolonej wodzie trudno mi opisać słowami. Po tylu miesiącach spędzonych na oceanie moja skóra stwardniała jak na jakimś grubym zwierzu, włosy zaś urosły, splątały się i kleiły jak lep na muchy. Czułem się tak, jakby sól nadżarła nawet moją duszę. Tak więc pod spojrzeniami tysięcy surykatek moczyłem się w słodkiej wodzie, czekając, aż rozpuści do ostatniego wszystkie kryształki soli, jakie mnie zbrukały.

Nagle surykatki odwróciły głowy. Uczyniły to jak jeden mąż: wszystkie zwróciły się jednocześnie w tym samym kierunku. Wynurzyłem się nieco, żeby zobaczyć, co je tak zaintrygowało. Był to Richard Parker. Potwierdziło się moje wcześniejsze podejrzenie, że zwierzątka te od pokoleń nie widziały drapieżników i wszelkie pojęcia bezpiecznego dystansu, ucieczki czy zwykłego lęku zostały z ich świadomości doszczętnie usunięte. Tygrys przedzierał się przez ich zastępy, pozostawiając za sobą krwawy szlak rzezi i pożerając jedno zwierzątko po drugim. Pysk ociekał mu krwią, a surykatki, stając z nim oko w oko, podskakiwały w miejscu, jakby wołały: „Moja kolej! Teraz ja! Teraz ja!”. Wciąż jeszcze mam tę scenę przed oczami. Nic nie mogło oderwać tych stworzonek od gapienia się w wodę i skubania alg. To, czy Richard Parker podkradnie się do nich, a potem skoczy na nie po tygrysiemu z okropnym rykiem, czy też będzie się wlókł obojętnie wśród tej ciżby, nie robiło im różnicy. Nic nie mogło ich poruszyć. Na wyspie królowała postawa uległości.

Zabił ich więcej, niż potrzebował do zaspokojenia głodu. Wielu zagryzionych nie zjadł. Żądza zabijania jest u zwierząt oddzielona od potrzeby napełnienia żołądka. Tak długo pozostawał bez jakiejkolwiek zdobyczy, że gdy natrafił nagle na nią w takiej obfitości, jego tłumiony instynkt łowcy odezwał się w nim ze zdwojoną siłą.

Był daleko ode mnie, więc nic mi nie groziło. Przynajmniej na razie.

Następnego ranka, kiedy zostałem sam w łodzi, postanowiłem ją wyczyścić. Było to absolutnie konieczne. Nie będę opisywał, jak wyglądały sterty zwierzęcych i ludzkich szkieletów, wymieszanych z resztkami ryb i żółwi. Całe to ohydne, cuchnące bagno poszło za burtę. Nie odważyłem się postawić stopy na dnie szalupy, z obawy, że zostawię Richardowi Parkerowi wyraźny ślad swojej obecności, a więc musiałem posłużyć się osęką, którą oczyściłem wnętrze łodzi i plandekę, stojąc w wodzie. To, czego nie udało mi się usunąć osęką, czyli smród i rozmaite mazie, spłukałem, chlustając wiadrami wody.

Tego wieczoru Richard Parker wszedł do swojego odświeżonego, czystego legowiska bez żadnych komentarzy. W pysku niósł kilka martwych surykatek, które potem spożył w nocy.

Następny dzień spędziłem na jedzeniu i piciu, kąpieli i obserwowaniu surykatek, na spacerach, bieganiu i odpoczynku. Jednym słowem, nabierałem sił. Biegałem już bez wysiłku i całkowicie spontanicznie, co wprawiało mnie w euforię. Moja skóra odżyła. Zniknęły wszelkie bóle. Krótko mówiąc, wracałem do życia.

Kontynuowałem zwiedzanie wyspy. Próbowałem ją obejść dookoła, ale zrezygnowałem z tego pomysłu. Oszacowałem, że ma jakieś sześć czy siedem mil średnicy, co oznaczałoby, iż obwód wynosi około dwudziestu mil. Z moich obserwacji wynikało, że brzeg jest jednorodny. Wszędzie ta sama oślepiająca zieleń, wyrównane pasmo wzgórz, to samo nachylenie stoku, to samo zakłócenie monotonii przez rozrzucone tu i ówdzie drzewa z bujnymi czuprynami listowia. Badając brzeg, odkryłem pewną niezwykłą rzecz: algi, a zatem i sama wyspa zmieniała swoją wysokość i gęstość w zależności od pogody. W upalne dni plątanina robiła się zbita i gęsta, a grzbiety wzgórz jakby się podnosiły i podejście stawało się bardziej strome. Nie był to proces szybki. Tylko kilkudniowy skwar wyzwalał takie zmiany. Były one jednak wyraźne. Sądzę, że wiązało się to z zatrzymywaniem wody – algi wystawiały się wtedy na działanie słońca na znacznie mniejszej powierzchni.

Odwrotny proces – jak gdyby rozluźnienie wyspy – dokonywał się szybciej, miał bardziej dramatyczny przebieg i jego przyczyny były bardziej oczywiste. Grzbiet opuszczał się wtedy, a cała, że tak to nazwę, „kontynentalna rafa” rozluźniała się i przybrzeżne algi robiły się tak grząskie, że więzły mi w nich nogi. Takie zjawisko występowało zawsze w pochmurne dni i przy wysokiej fali.

Przeżyłem na wyspie wielki sztorm i po tym doświadczeniu uznałem, że można z pełną ufnością schronić się na niej podczas największego huraganu. Widowisko to zapierało dech w piersiach, kiedy podziwiało się je, siedząc w koronie drzewa. Widać stąd było, jak olbrzymie fale szturmują wyspę, próbując sięgnąć grzbietu i rozpętać obłędny chaos, by po chwili opaść i rozpłynąć się, jakby pochłonęły je ruchome piaski. Pod tym względem wyspa zdawała się przyjmować postawę Gandhiego: stawiała bierny opór. Pojedyncze fale wsiąkały w wyspę bezgłośnie, pieniąc się tylko nieco i burząc przy brzegu. Drobne zmarszczki na powierzchni stawów i drżenie wyspy były jedyną oznaką, że przenika ją na wskroś jakaś wielka siła. I istotnie przenikała: po zawietrznej stronie wyspy, wyraźnie skurczonej, fale oddalały się od niej. Był to przedziwny widok; jeszcze nigdy nie widziałem fal, które odbijałyby od brzegu. Sztorm i wynikłe z niego minitrzęsienie ziemi nie wywoływały najmniejszego niepokoju wśród surykatek. Zwierzątka zajmowały się swoimi sprawami, jak gdyby szalejący żywioł w ogóle nie istniał.