Выбрать главу

Trudniej było zrozumieć ekologiczne ubóstwo wyspy. Nigdy nie widziałem miejsca tak całkowicie pozbawionego jakiegokolwiek ekosystemu. W powietrzu nie było much, motyli, pszczół, żadnych owadów. W koronach drzew nie było ptaków. Na równinie nie uświadczyłeś gryzoni, larw, robaków, węży, skorpionów; rósł na niej tylko jeden gatunek drzew, nie było zarośli, trawy ani kwiatów. W stawach nie było słodkowodnych ryb. Przy brzegu nie widać było wodorostów, krabów, langust, korali, czy choćby kamyków i skał. Z wyjątkiem surykatek nie było na wyspie żadnej „obcej” materii, organicznej czy nieorganicznej. Były tylko jaskrawozielone algi i jaskrawozielone drzewa.

To, że drzewa nie są pasożytami, odkryłem w dniu, w którym zjadłem tyle alg okalających niewielkie drzewko, że odsłoniłem jego korzenie. Zauważyłem, że korzenie nie wrastają w algi, ale raczej się z nimi zespalają, niejako stają się nimi. To oznaczało, że albo drzewa rosną z algami w symbiozie, w jakimś układzie wzajemnych korzyści, albo są integralną ich częścią. Domyślałem się, że chodzi raczej o to drugie, bo drzewa nie kwitły ani nie owocowały. Wątpiłem, czy jakikolwiek samodzielny organizm, bez względu na to, w jak intymny wszedł związek z innym, zrezygnowałby z tak zasadniczej funkcji życiowej, jak reprodukcja. Zachłanność liści na światło słoneczne, o której świadczyła ich bujność, rozmiary i „superchlorofilowa” barwa, nasunęła mi podejrzenie, że drzewa spełniają przede wszystkim funkcję akumulatorów energii. Było to jednak tylko przypuszczenie.

Chciałbym się tu podzielić jeszcze jedną, już ostatnią obserwacją. Ma ona swe podstawy raczej w przeczuciu niż w konkretnych dowodach. Moim zdaniem, wyspa nie była wyspą w potocznym tego słowa znaczeniu – to znaczy niewielkim okolonym wodą wzniesieniem, wyrosłym z dna oceanu tworem – ale raczej dryfującym swobodnie organizmem, wielkim kłębowiskiem alg o iście lewiatańskich rozmiarach. Podejrzewam, że stawy sięgały samego dna tej olbrzymiej pływającej wyspy i otwierały się od spodu na ocean, co wyjaśniałoby skądinąd niewytłumaczalną obecność koryfen i innych ryb morskich.

Wszystko to wymagałoby znacznie głębszych studiów, niestety straciłem wielki ładunek alg, który stamtąd zabrałem.

Powracałem do życia, powracał też do życia Richard Parker. Opychając się codziennie surykatkami, przybrał na wadze, jego futro znów zrobiło się lśniące, odzyskał dawny, zdrowy wygląd. Konsekwentnie wracał o zmierzchu do szalupy. Zawsze pilnowałem się, żeby być tam przed nim, i obficie znakowałem granice swojego terytorium moczem, żeby nie zapomniał, kto jest kim i co do kogo należy. Wychodził o brzasku i zapuszczał się dalej niż ja; dla mnie wyspa była wszędzie taka sama, więc zasadniczo trzymałem się ciągle tych samych miejsc. W ciągu dnia widywałem go bardzo rzadko. I robiłem się coraz bardziej nerwowy. Widziałem pnie drzew z głęboko rozoraną jego pazurami korą. Od czasu do czasu słyszałem jego ochrypły ryk, to charakterystyczne „aaąhhh”, tak głębokie, tak złocistomiodne i zarazem przejmujące dreszczem, jak widok niezabezpieczonego przepastnego szybu lub tysiąca rozwścieczonych pszczół. Niepokoiło mnie nie tyle to, że poszukuje samicy, ile to, że uznał wyspę za miejsce odpowiednie do spłodzenia potomstwa. A także to, że w tych nowych warunkach mógł nie tolerować na swoim terytorium, zwłaszcza tym nocnym, innego samca. Tym bardziej że nie było – bo nie mogło być – odzewu na jego natarczywe nawoływania.

Pewnego dnia szedłem sobie żwawym krokiem przez las. Zamyślony minąłem jakieś drzewo – i stanąłem oko w oko z Richardem Parkerem. Spłoszyliśmy się obaj. Tygrys zasyczał i stanął na tylnych łapach, gotów powalić mnie na ziemię. Stałem jak skamieniały, sparaliżowany strachem i szokiem, jakiego doznałem. Po chwili Richard Parker opadł na cztery łapy i odszedł. Po trzech-czterech krokach zawrócił i znów stanął dęba, tym razem warcząc groźnie. Stałem wciąż nieruchomo jak posąg. Tygrys znów zbliżył się i powtórzył swoje ostrzeżenie po raz trzeci. W końcu, usatysfakcjonowany tym, że nie stanowię dlań zagrożenia, oddalił się spokojnym krokiem. Gdy tylko odzyskałem dech i przestałem się trząść, wetknąłem do ust gwizdek i puściłem się za nim biegiem. Oddalił się już dość znacznie, ale wciąż jeszcze pozostawał w zasięgu mojego wzroku. Pędziłem jak wicher. Odwrócił się, zobaczył mnie, przysiadł – i uciekł. Dmuchnąłem w gwizdek z całej mocy, z nadzieją, że jego dźwięk dotrze tak daleko i rozejdzie się tak szeroko, jak ryk samotnego tygrysa.

Tej nocy, gdy odpoczywał nieopodal mnie, doszedłem do wniosku, że muszę znów wkroczyć na arenę cyrkową.

Główną trudnością w tresurze zwierząt jest to, że posługują się one albo instynktem, albo pamięcią. Ową iskrę inteligencji potrzebną do wytworzenia nowych skojarzeń, które nie będą skojarzeniami instynktownymi, udaje się wykrzesać nader rzadko. A zatem zakodowanie w świadomości zwierzęcia sztucznego związku pomiędzy podjętą przez nie akcją – powiedzmy, przewróceniem się na grzbiet – a nagrodą w postaci przysmaku, powiedzie się tylko wtedy, kiedy zastosujemy metodę otępiających monotonią powtórek. Jest to powolny proces, którego powodzenie zależy w równej mierze od szczęścia, jak od ciężkiej pracy, tym cięższej, im zwierzę jest starsze. Gwizdałem z całych sił, aż rozbolały mnie płuca. Bębniłem pięściami w klatkę piersiową, aż się cały posiniaczyłem. Wrzeszczałem: „Hep! Hep! Hep!” – co w moim tygrysim języku oznaczało komendę: „Wykonać!” – powtarzając to chyba z tysiąc razy. Rzucałem w niego setkami kawałków mięsa surykatek, które chętnie zjadłbym sam. Tresowanie tygrysa nie jest rzeczą łatwą. Tygrysy są znacznie mniej podatne niż inne zwierzęta powszechnie tresowane w cyrkach i ćwiczone w ogrodach zoologicznych – na przykład foki i szympansy. Nie chcę jednak przypisywać sobie zbyt wielkich zasług, jeśli chodzi o to, co udało mi się osiągnąć z Richardem Parkerem. Miałem szczęście – szczęście, któremu zawdzięczam życie – że był on nie tylko młodym, ale także podatnym na tresurę osobnikiem z grupy omega. Obawiałem się jednak, że warunki panujące na wyspie mogą zadziałać przeciwko mnie, że przy takiej obfitości pożywienia i wody i tak rozległej przestrzeni Richard Parker może się rozluźnić i zhardzieć, a tym samym stać się mniej podatny na moje wpływy. Ale on pozostał spięty. Znałem go wystarczająco dobrze, żeby to wyczuć. Nocami, w szalupie, wiercił się i hałasował. Przypisywałem to napięcie znalezieniu się w nowym środowisku; każda zmiana, nawet pozytywna, wywołuje u zwierząt stres. Jakakolwiek jednak była przyczyna, oznaczało to, że tygrys będzie nadal manifestował gotowość podporządkowania się, a nawet więcej, że odczuwa potrzebę takiego podporządkowania.

Zacząłem go uczyć skoków przez obręcz zrobioną z cienkich gałązek. Był to zwykły, rutynowy numer z czterema skokami. Każdy udany skok był nagradzany kawałkiem surykatki. Na początku Richard Parker galopował ciężko w moją stronę, a ja trzymałem obręcz w wyciągniętej lewej ręce, jakieś trzy stopy nad ziemią. Gdy przez nią przeskoczył i wyhamował, przekładałem ją do prawej ręki i stojąc do niego tyłem, wydawałem polecenie, żeby zawrócił i skoczył jeszcze raz. Przy trzecim skoku klękałem na ziemi i trzymałem obręcz nad głową. Widok tygrysa szarżującego wprost na mnie był koszmarnym doświadczeniem. Nigdy nie wyzbyłem się obawy, że zamiast skoczyć, zaatakuje mnie znienacka. Na szczęście za każdym razem wykonywał polecenie. Po trzecim skoku wstawałem i puszczałem obręcz tak, żeby się toczyła. Zadaniem Richarda Parkera było pobiec za nią i przeskoczyć w ostatniej chwili, nim upadła. Ten ostatni numer nie wychodził mu nigdy zbyt dobrze, bo albo ja źle rzucałem obręczą, albo on wpadał na nią niezdarnie. No ale przynajmniej biegł za nią, co oznaczało, że oddala się ode mnie. Był zawsze bezgranicznie zdumiony, kiedy obręcz się przewracała. Wpatrywał się w nią intensywnie, jak gdyby było to jakieś znajome zwierzę, z którym biegł łeb w łeb i które niespodziewanie padało na ziemię. Stał koło obręczy, długo ją obwąchując. Wtedy rzucałem mu ostatni kąsek i odchodziłem.