Выбрать главу

W końcu wyniosłem się z szalupy. Wydało mi się absurdem nocowanie w takiej ciasnocie ze zwierzęciem, które potrzebowało coraz więcej przestrzeni, kiedy miałem do dyspozycji całą wyspę. Uznałem, że najbezpieczniej będzie spać na drzewie. Nie traktowałem przyjętego przez Richarda Parkera zwyczaju sypiania w szalupie jako żelaznej zasady, byłbym zatem nierozsądny, gdybym sypiał, bezbronny, na wyspie, poza obrębem mojego terytorium; mogłoby się przecież zdarzyć, że którejś nocy tygrys postanowi wybrać się na łowy.

A więc pewnego dnia opuściłem łódź, zabierając ze sobą siatkę, linę i parę koców. Znalazłem okazałe drzewo na skraju lasu i przerzuciłem linę przez najniższą gałąź. Byłem już tak sprawny, że wspinałem się bez problemu. Znalazłem dwie gałęzie rosnące obok siebie na tej samej wysokości i przywiązałem do nich siatkę. Wróciłem tam o zmierzchu.

Właśnie kończyłem składać koce, z których zamierzałem zrobić sobie materac, kiedy wśród surykatek zapanowało poruszenie. Rozchyliłem gałęzie, żeby widzieć lepiej, i rozejrzałem się na wszystkie strony, sięgając wzrokiem po horyzont. Nie ulegało wątpliwości: surykatki wycofywały się znad stawów i z równiny do lasu. Cała społeczność była w ruchu, wszystkie zwierzątka prężyły grzbiety i żwawo przebierały nóżkami. Zastanawiałem się, jakie jeszcze niespodzianki mają dla mnie w zanadrzu te stworzenia, gdy ku swej wielkiej konsternacji zauważyłem, że surykatki znad najbliżej położonego stawu otoczyły moje drzewo i zaczynają się na nie wspinać. Cały pień dosłownie zniknął pod falą zdeterminowanych stworzonek. Myślałem, że zamierzają mnie zaatakować i że to z tego powodu Richard Parker sypiał w łodzi; za dnia surykatki były potulne i niegroźne, ale nocą dzięki swej wielkiej masie mogły bezlitośnie unicestwić swych wrogów. Ogarnął mnie jednocześnie lęk i gniew. Przeżyć tyle miesięcy w szalupie z czterystupięćdziesięciofuntowym tygrysem bengalskim tylko po to, żeby zginąć na drzewie „z rąk” dwufuntowych surykatek, wydało mi się finałem zbyt niesprawiedliwym i zbyt groteskowym.

Tymczasem zwierzątka wcale nie zamierzały robić mi krzywdy. Wspięły się na drzewo, przeszły po mnie i powędrowały dalej w górę. Oblepiły wszystkie gałęzie, tak że aż uginały się pod nimi. Usadowiły się nawet w moim legowisku. To samo działo się dokoła, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem. Surykatki wdrapywały się na wszystkie okoliczne drzewa. Cały las nagle zbrązowiał; w ciągu kilku minut jakby zapanowała jesień. Tłum, który pomykał dołem, żeby zająć jeszcze wolne drzewa w głębi lasu, robił hałas większy niż stado pędzących słoni.

Wkrótce równina całkiem opustoszała.

Przeniosłem się z koi dzielonej z tygrysem do przepełnionej noclegowni z surykatkami – czy ktokolwiek kiedykolwiek w to uwierzy? Zacząłem się przepychać z surykatkami, żeby móc się położyć we własnym legowisku. Zwierzątka tuliły się do mnie; na gałęziach nie było ani centymetra wolnego miejsca.

W końcu jakoś się rozlokowały, piski i kwilenia umilkły. Na drzewie zapanowała cisza. Zasnęliśmy.

Obudziłem się o świcie, przykryty od stóp do głowy żywą futrzaną kołdrą. Niektóre małe surykatki zorientowały się, gdzie są cieplejsze miejsca na moim ciele. Gruby kołnierz otaczał moją szyję; dorosła surykatka, która usadowiła się zadowolona na mojej skroni, musiała być ich matką. Inne stłoczyły się w okolicach krocza.

Opuściły drzewo tak samo żwawo i bez ceregieli, jak na nie wtargnęły. Podobnie wyglądało to na innych drzewach. Równina znów zaroiła się od surykatek i odgłosy ich codziennej krzątaniny wypełniły powietrze. Drzewo wyglądało jakoś pusto i ja sam odczuwałem wewnętrzną pustkę. Spodobało mi się to wspólne spanie.

Zacząłem sypiać na drzewie regularnie. Ogołociłem szalupę z użytecznych przedmiotów i urządziłem sobie w gałęziach całkiem przytulną sypialnię. Przyzwyczaiłem się do tego, że wspinające się po mnie surykatki drapały mnie mimo woli. Miałem im za złe tylko jedno: że te z górnych gałęzi od czasu do czasu wypróżniały się na mnie.

Pewnej nocy obudził mnie ich gorączkowy szwargot. Czułem, że wszystkie drżą. Usiadłem i powędrowałem wzrokiem za ich spojrzeniami. Niebo było bezchmurne, księżyc w pełni. Wyprany z koloru, skąpany w odcieniach czerni, szarości i bieli pejzaż jarzył się dziwnie. Surykatki patrzyły na staw. Poruszały się w nim jakieś srebrzyste kształty, wynurzając się z głębiny i łamiąc czarne lustro wody.

Ryby. Z toni wypływały martwe ryby. Staw – który, pamiętajmy, miał średnicę czterdziestu stóp – zapełnił się rozmaitymi rybami do tego stopnia, że w końcu jego czerń zamieniła się w srebro. Z tego zaś, jak burzyła się woda, można było wywnioskować, że ryby wypływały dalej.

Gdy na powierzchnię wypłynął martwy rekin, ogólne podniecenie osiągnęło apogeum; surykatki skrzeczały niczym jakieś tropikalne ptaki. Ich histeria udzieliła się zwierzętom na sąsiednich drzewach. Hałas był ogłuszający. Ciekaw byłem, czy zobaczę, jak surykatki będą wciągać ryby na drzewa.

Żadna jednak nie zeszła na dół, ani nawet nie zdradzała ochoty, żeby zejść. Wyrażały tylko głośno swą frustrację.

Wszystko to wydało mi się dziwnie złowieszcze. Było coś niepokojącego w tych martwych rybach.

Położyłem się z powrotem i usiłowałem ponownie zasnąć mimo straszliwej wrzawy. O brzasku wyrwał mnie ze snu harmider towarzyszący zwykle ich tłumnemu schodzeniu z drzewa. Ziewając i przeciągając się, spojrzałem na staw, który był w nocy przyczyną takiej gorączki i poruszenia.

Staw był pusty. Lub prawie pusty. Nie była to jednak robota surykatek. Te nurkowały właśnie, usiłując wyłowić to, co pozostało.

Ryby zniknęły. Byłem zdezorientowany. Czyżbym patrzył w nocy na inny staw? Nie, chodziło z pewnością o ten. Czy byłem pewien, że to nie surykatki go opróżniły? Absolutnie. Trudno wyobrazić sobie, jak taszczą na brzeg rekina, nie mówiąc już o przeniesieniu go gdzieś na grzbietach i zniknięciu razem z nim. Czy mogła to być sprawka Richarda Parkera? Może po części tak, ale nie mógł przecież wynieść wszystkiego w ciągu jednej nocy.

Była to absolutna tajemnica. Choć długo wpatrywałem się w staw i jego niknące w głębinie zielone dno, nie umiałem sobie wytłumaczyć, co się stało z rybami. Następnej nocy obserwowałem staw, ale nowe ryby się nie pojawiły.

Rozwiązanie zagadki przyszło nieco później, z głębi lasu.

Drzewa były tam większe i rosły gęściej. Las nie miał żadnego poszycia, a baldachim z liści w górze był tak spójny, że całkowicie zasłaniał niebo, lub ujmując to inaczej, niebo było jednolicie zielone. Drzewa rosły tak gęsto, że gałęzie splatały się i okręcały wokół siebie; trudno było powiedzieć, gdzie kończy się jedno drzewo, a gdzie zaczyna drugie. Zauważyłem, że mają gładkie pnie, bez żadnych śladów pazurków surykatek na korze. Nietrudno było zgadnąć, dlaczego: w tym miejscu surykatki mogły przechodzić z jednego drzewa na drugie bez konieczności wspinania się i schodzenia. Potwierdzały to liczne drzewa na obwodzie tego jądra lasu; ich kora była dosłownie poszatkowana. Stanowiły one bez wątpienia swoiste bramy nadrzewnego miasta surykatek; panował tu ruch bardziej ożywiony niż na ulicach Kalkuty.