Выбрать главу

Właśnie tu znalazłem to drzewo. Nie było największe w całym lesie, niczym się też nie wyróżniało. Miało równe, wyrastające poziomo gałęzie, to wszystko. Było doskonałym miejscem do patrzenia w niebo, nadawało się też znakomicie na noclegownię dla surykatek.

Potrafię nawet powiedzieć, którego dokładnie dnia je znalazłem: w przeddzień opuszczenia wyspy.

Zauważyłem je dlatego, że owocowało. Podczas gdy baldachim z liści w całym lesie był jednolicie zielony, tu odbijały od niego głęboką czernią owoce. Gałęzie, na których wisiały, były dziwnie poskręcane. Przyglądałem im się długo i uważnie. Wszystkie drzewa na wyspie były bezpłodne – z tym jedynym wyjątkiem. I tu jednak owoce nie rosły na całym drzewie, ale tylko w jednej, ograniczonej strefie. Pomyślałem sobie, że prawdopodobnie natrafiłem na drzewo, które jest odpowiednikiem królowej w pszczelim roju. Zastanawiałem się, czy algi przestaną mnie kiedykolwiek zadziwiać swoją botaniczną niezwykłością.

Chciałem skosztować owoców, ale drzewo było zbyt wysokie. Wróciłem do niego z liną. Jeśli algi są tak pyszne, jakie będą ich owoce?

Zaczepiłem linę na najniższej gałęzi i przechodząc z konaru na konar, dostałem się do miniaturowego sadu.

Z bliska owoce okazały się ciemnozielone. Miały rozmiar i kształt pomarańczy. Wszystkie rosły w gniazdach z kilku ciasno splecionych wokół nich gałązek, które, jak się domyślałem, stanowiły ich osłonę. Kiedy znalazłem się bliżej, zorientowałem się, że ma to jeszcze jeden ceclass="underline" służyło utrzymaniu owoców, które miały nie jedną szypułkę, lecz kilkadziesiąt, wyrastających ze splecionych wokół nich gałązek. Pomyślałem, że muszą być wobec tego ciężkie i soczyste. Wspiąłem się jeszcze wyżej.

Wyciągnąłem rękę i ująłem jeden z owoców. Jego waga mocno mnie rozczarowała. Był lekki jak piórko. Pociągnąłem, odrywając go od licznych szypułek.

Usadowiłem się wygodnie na krzepkim konarze, opierając się o pień. Nade mną rozpościerał się falujący dach z zielonych liści, przez który przebijały się włócznie słonecznego światła. Dookoła, jak daleko sięgałem wzrokiem, rozciągały się napowietrzne kręte uliczki wielkiego wiszącego miasta. Przyjemny wietrzyk przeczesywał listowie. Zżerała mnie ciekawość. Zacząłem oglądać owoc.

Ach, jakże przyszło mi żałować tej chwili! Gdyby nie moje odkrycie, mógłbym żyć na tej wyspie latami, ba, do końca życia. Nic i nigdy, myślałem sobie wcześniej, nie skłoni mnie do powrotu do łodzi, do męki i nędzy, jakie na niej wycierpiałem – nic i nigdy! Jakie musiałyby istnieć powody, żebym opuścił wyspę? Czy nie zaspokajała wszystkich potrzeb mojego ciała? Czyż nie miałem tu więcej słodkiej wody, niż zdołałbym wypić w ciągu całego życia? Więcej alg, niż mógłbym zjeść? A gdybym zapragnął odmiany, więcej surykatek i ryb, niż mógłbym zjeść? Czy jeśli wyspa była wyspą pływającą, nie mogłem liczyć na to, że płynie we właściwym kierunku? Czy nie mogło się okazać, że jest to coś w rodzaju roślinnego statku, który zaniesie mnie na stały ląd? I czy tymczasem nie miałem do towarzystwa tych przemiłych surykatek? I wreszcie, czy Richard Parker nie potrzebował jeszcze serii ćwiczeń, żeby udoskonalić czwarty skok? Od czasu gdy przybyłem na wyspę, myśl o jej opuszczeniu nie przeszła mi przez głowę ani razu. Upłynęło już wiele tygodni – choć trudno mi powiedzieć, ile – i miało ich upłynąć jeszcze więcej. Tego byłem pewien.

Jakże się myliłem!

Jeśli ów owoc miał nasienie, to było ono nasieniem mojego pożegnania z wyspą.

Bo owoc nie był owocem, ale twardą, zbitą kulą z liści. Jego szypułki były szypułkami liści. Przy każdym pociągnięciu za taką szypułkę odklejał się jeden listek.

Po zdjęciu kilku warstw dotarłem do takich, które przylegały płasko do siebie. Musiałem użyć paznokci, żeby je oderwać. Schodziły po kolei jak warstwy cebuli. Mogłem wprawdzie rozłupać „owoc” – tak go będę dalej nazywał z braku lepszego słowa – rozpłatać go na pół, ale wolałem zaspokajać ciekawość stopniowo.

Kula wielkości pomarańczy skurczyła się do rozmiarów mandarynki. Moje kolana i gałęzie pode mną pokryły cienkie i miękkie obierzyny.

Mandarynka zmniejszyła się do rozmiarów owocu rambutanu.

Jeszcze dziś ciarki chodzą mi po grzbiecie, kiedy o tym myślę.

Do rozmiaru wiśni.

A potem z samego jądra tej zielonej ostrygi wyjrzała na światło dzienne niesłychana perła.

Ludzki ząb.

Dokładnie mówiąc, trzonowiec. Zazieleniony z wierzchu i podziurawiony.

Groza narastała powoli. Zdążyłem zerwać następny owoc – i kolejne.

Każdy krył w sobie ząb.

W jednym był kieł.

W drugim przedtrzonowiec.

W jeszcze innym siekacz.

Następny trzonowiec.

Trzydzieści dwa zęby. Komplet ludzkich zębów. Nie brakowało ani jednego.

Doznałem nagle olśnienia.

Nie krzyczałem. Myślę, że groza wyraża się krzykiem tylko w filmach. Przeniknął mnie po prostu lodowaty dreszcz i zszedłem z drzewa.

Spędziłem dzień na chaotycznych rozmyślaniach, rozpatrując rozmaite możliwe wybory. Wszystkie były złe.

Tej nocy, siedząc w legowisku na drzewie, zweryfikowałem trafność swoich wniosków. Złapałem jedną z surykatek i zrzuciłem ją z gałęzi.

Pisnęła w locie. Natychmiast po zderzeniu z ziemią wdrapała się z powrotem na drzewo.

Z typową dla tych stworzeń naiwną niewinnością wróciła na swoje miejsce, tuż obok mnie. Zaczęła energicznie lizać łapki. Wyglądało na to, że cierpi. Dyszała ciężko.

Mogłem na tym poprzestać. Ale chciałem jeszcze sprawdzić rzecz na własnej skórze. Zsunąłem się po linie. Miała węzły, które ułatwiały mi wspinanie się. Zatrzymałem się cal nad ziemią. Zawahałem się.

Potem się puściłem.

Początkowo nie poczułem nic. I nagle piekący ból przeszył moje stopy. Krzyknąłem. Myślałem, że upadnę. Zdołałem uchwycić się liny i podciągnąć w górę. Tarłem jak szalony stopami o pień drzewa. Trochę to pomagało, ale niewiele. Wspiąłem się z powrotem na swoją gałąź. Włożyłem nogi do wiadra z wodą, które miałem obok legowiska. Wytarłem podeszwy liśćmi. Wyjąłem nóż, zabiłem dwie surykatki i próbowałem uśmierzyć ból, smarując stopy krwią zwierzątek i nacierając ich wnętrznościami. Ale pieczenie nie ustępowało. Utrzymywało się całą noc. Ból i lęk nie dawały mi zasnąć.

Wyspa odżywiała się mięsem. To tłumaczyło znikanie ryb w stawie. Wabiła oceaniczne ryby do swych podziemnych tuneli – w jaki sposób, tego nie ustaliłem, być może ryby pochłaniały algi tak samo żarłocznie jak ja. Wpadały w pułapkę. Czy traciły orientację, gdzie się znajdują? Czy wyspa odcinała im drogę odwrotu? Czy zasolenie wody zmieniało się tak subtelnie i stopniowo, że kiedy wyczuły niebezpieczeństwo, było za późno na ucieczkę? Jakkolwiek było, wpadały w słodkowodną pułapkę i snęły. Część wypływała na powierzchnię stawów; były to resztki, którymi żywiły się surykatki. Nocami, dzięki nieznanym mi, ale najwyraźniej hamowanym przez słońce chemicznym procesom, krwiożercze algi wydzielały jakiś żrący kwas i stawy, przeobrażone w wielkie zbiorniki trucizny, rozpuszczały martwe ryby. To dlatego Richard Parker wracał na noc do łodzi. Dlatego surykatki spały na drzewach. Dlatego nie widziałem na wyspie niczego oprócz alg.