Выбрать главу

Jeff miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, długie, sięgające ramion włosy i głupią tendencję do kończenia każdego niemal zdania pytaniem co nie?

Właściwie był nawet przystojny. Kilka lat gry w baseball pomogło mu ukształtować sylwetkę, a kilkudniowy zarost dodawał jego wiecznie opalonej twarzy nieco zawadiackiego uroku. Do tego dochodziła jeszcze nienaturalna wręcz biel zębów, widoczna za każdym razem, gdy się uśmiechał. Czyli przez prawie cały czas.

Jedyną skazą była ciągnąca się przez czoło dość szeroka różowa blizna. On sam utrzymywał, że to pamiątka po jednej z rozlicznych bójek, w których brał udział, i zawsze ubolewał, że pytający nie ma możliwości zobaczenia tego, jak oberwał tamten drugi.

Tak naprawdę, co zresztą wszyscy wiedzieli, bo wydarzenie miało miejsce na zapoznawczej imprezie pierwszych lat, blizna była skutkiem upadku i bliskiego spotkania kompletnie zalanego Jeffa z kamiennymi schodami na piętro. Nikt jednak z odwiedzających go w szpitalu znajomych nie miał sumienia opowiadać mu prawdy, zwłaszcza że upadek spowodowało potknięcie się o własne, opuszczone do kolan spodnie. Przez to poszkodowany nabrał dziwnego przekonania, iż w chwili zdarzenia był sam. Trafił okazję, by mógł pokazać się jako twardziel. I wykorzystał ją - ku ogólnej uciesze plotkującej cicho gawiedzi.

Oczywiście Jenny wiedziała o wszystkim.

Nie było jej wtedy na imprezie, ale historię znała już następnego dnia w najdrobniejszych szczegółach. Z kilku źródeł.

Nie miała podstaw, by nie wierzyć, zwłaszcza że gdy pierwszy raz spotkała Jeffa Stocktona, ten kompletnie pijany usiłował kraść jej z balkonu bieliznę. Był zdolny do wszelkich głupot.

Jednak miał w sobie coś urzekającego: to, jak koloryzował rzeczywistość. Nie, nigdy nie kłamał, przynajmniej nie do końca. On wierzył głęboko w to, co mówił, a w dodatku sprawiał, że inni również w to wierzyli. Albo chcieli uwierzyć.

Pomysł wyjazdu w Góry Skaliste wypłynął właśnie od Jeffa. Z początku był propozycją skierowaną jedynie do Jenny, ale gdy ta kategorycznie odmówiła wypadu tylko we dwójkę, chłopak zaprosił także najlepszych kumpli: Sida (z jego dziewczyną Tracy) i McCarthy’ego (który z pewnością miał jakieś imię, ale słyszeli je chyba tylko ksiądz, rodzice i chrzestni podczas chrztu) oraz trojaczki Strips - Mary Lou, Mary Jane i Suzie. Po długich negocjacjach do grupy dołączył również młodszy brat Jeffa, Dale, który jako jedyny miał samochód zdolny pomieścić ich wszystkich - starego volkswagena busa, i ani myślał go komukolwiek pożyczać.

Wyruszyli bladym świtem dwudziestego trzeciego czerwca. Dzień zapowiadał się wspaniale.

* * *

- Teraz skręcisz w następną drogę w lewo - polecił Jeff. Siedział razem z Jenny na podwójnym siedzeniu obok kierowcy, a na kolanach miał rozłożoną mapę. - Tam zaparkujesz. Dalej to już można tylko pieszo, co nie?

- A daleko? - Sid, zwany Balonem bynajmniej nie dlatego, że jakoś szczególnie lubił napełniane powietrzem gadżety, wyraźnie się zaniepokoił. Perspektywa niesienia ogromnego plecaka (z którego trzy czwarte wypełniały rzeczy Tracy) na dystansie dłuższym niż podjazd czy kilka schodków werandy napawała go autentycznym lękiem.

- Kilka kilometrów - stwierdził Jeff, patrząc na mapę. - Trudno powiedzieć. Jest tu całkiem sporo oznaczeń, co nie? Ale aż tak to się nie znam.

- A w ogóle się znasz? - zakpiła Mary Lou. Rozepchnęła siostry, z którymi dzieliła tylne siedzenie, i ruszyła do przodu, niby przypadkiem ocierając się o siedzącego po drodze McCarthy’ego. Ten, nie odrywając wzroku od czytanej książki, odruchowo przeprosił ją. Mary Lou uśmiechnęła się w odpowiedzi i wzięła mapę od Jeffa.

- Według tej mapy - powiedziała, siadając na moment na skraju siedzenia obok Sida - chatka znajduje się sześć kilometrów od parkingu na wysokości dwóch tysięcy sześciuset stóp nad poziomem morza. To jakieś tysiąc sześćset powyżej miejsca, gdzie zaparkujemy. Nie tak tragicznie.

Odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk kręconych blond włosów i kolejny raz zerknęła w stronę McCarthy’ego, oczekując aprobaty. Chłopak jednak wciąż tkwił w świecie Vonneguta. Dziewczyna sapnęła cicho, oddała mapę i wróciła na swoje miejsce wściekła jak osa.

Obojętność McCarthy’ego denerwowała ją tym bardziej, że tak naprawdę kompletnie nie miała pojęcia, co jej się tak podobało w tym facecie. Nie miał w sobie przecież nic a nic szczególnego.

Krótko obcięte rude włosy, nieco kanciasta głowa z kwadratową szczęką - typowy wygląd faceta z drugiego planu i w życiu, i na filmach. Był znakomicie umięśniony, co o tyle wydawało się niezwykłe, że kiedykolwiek by go zobaczyć, zawsze siedział z książką. Twarz miał wychudłą, bladą, pokrytą piegami zgromadzonymi zwłaszcza wokół nosa.

Mary Lou z kolei, podobnie jak jej siostry, mogła uchodzić za spełnienie amerykańskiego snu. Wysoka, szczupła blondynka o kręcących się włosach, pełnych piersiach i spojrzeniu idiotki.

Ale żadna z sióstr Strips nie była idiotką. Mary Lou miała trzeci wynik w szkole, a poza tym jak mało kto znała się na komputerach. Mary Jane i Suzie, nieco mniej inteligentne, nadrabiały zdolnościami artystycznymi. Obie grały na wiolonczelach i doskonale opanowały body painting. Najczęściej ćwicząc na sobie nawzajem, a potem fotografując własne dokonania.

Kiedy, nie wiedzieć jak, wiadomość o tym wydostała się na zewnątrz, na uczelni powstało mnóstwo obrzydliwych plotek, a cena, jaką proponowali niektórzy za zdobycie owych fotografii, przekroczyła dwieście dolarów. I rosła.

Dale dostrzegł zjazd i skręcił na parking. Zahamował.

- Tak więc dotarliśmy na miejsce - ogłosił, odwracając się i uśmiechając szeroko. - Firma Dale i spółka dziękuje wszystkim za wspólną podróż i poleca się na przyszłość.

- Dzięki, Dale. - Jenny była jedyną osobą, która zareagowała na jego słowa. Pozostali w pośpiechu zaczęli opuszczać ciasny pojazd, by jak najszybciej wyjść na zewnątrz.

Na parkingu czuć było lasem. Słodki zapach żywicy mieszał się z delikatnym aromatem, jaki wydzielała parująca ściółka.

Jeff głęboko wciągnął powietrze.

- Pięknie tu, prawda, kochanie? - zagadnął.

Jenny, która właśnie pochylała się, by zawiązać but, teraz podniosła się i rozejrzała.

Parking, mogący pomieścić maksymalnie cztery ciężarówki z przyczepami, z trzech stron otoczony był lasem, a od drogi odgrodzono go niskim, sięgającym pasa drewnianym płotkiem. Przy samym wjeździe ustawiono niewielką drewnianą stróżówkę, sądząc po jej stanie, dawno już nieużywaną, a przynajmniej niezgodnie z przeznaczeniem.

Nieco na lewo od niej, na trawie, znajdowały się wkopane w ziemie stoły piknikowe - grube deski osadzone na nieociosanych pniach. Ponieważ parking zamiast asfaltem pokryty był żwirem, na stolikach zalegała warstwa pyłu.

W głąb lasu wiodła z parkingu tylko jedna droga, oprócz niej nie widać było nawet najdrobniejszych ścieżynek, którymi ktoś wcześniej przedzierał się na skróty. Tuż przed linią pierwszych drzew rosły krzaki do złudzenia przypominające żywopłot. Jenny przywiódł on na myśl bajkę o śpiącej królewnie i ziarno, które rzuciła zła wiedźma, by stworzyć cierniowe krzewy oplatające zamek. Tam również nie było żadnych ścieżek.

Trakt wiodący w las wyglądał na wyjątkowo zadbany. Był dość szeroki, o podłożu z leśnej ściółki, nad którą teraz unosiła się lekka mgiełka odparowującej wody, i z dachem w postaci ciemnozielonych gałęzi.