Выбрать главу

W tym czasie znajdowali się dokładnie trzydzieści sześć i pół lat świetlnych od Garissy, ich ojczystej gwiazdy typu G3. Gdyby skierowali ocalałe czujniki optyczne „Beezlinga” na nikłe, mrugające w oddali diamentowe światełko i gdyby te czujniki miały wystarczającą zdolność rozdzielczą, to po trzydziestu sześciu latach, sześciu miesiącach i dwóch dniach zobaczyliby krótkotrwały rozbłysk obserwowanego punktu — znak, że omutańskie okręty najemnicze zrzuciły na ich rodzimą planetę piętnaście bomb z ładunkiem antymaterii. Siła każdej z nich odpowiadała w przybliżeniu uderzeniu meteorytu, który zmiótł niegdyś dinozaury z powierzchni Ziemi. Atmosfera Garissy uległa nieodwracalnym zniszczeniom. Zerwały się potężne huragany, zdolne pustoszyć świat przez wiele tysiącleci. Same w sobie nie niosły jeszcze zagłady; na Ziemi od z górą pięciu wieków zamknięte arkologie chroniły ludzi przed zabójczym klimatem rozregulowanym wskutek efektu cieplarnianego. Jednak w odróżnieniu od uderzenia meteorytu, gdzie uwolniona energia ma charakter czysto termiczny, bomby wyemitowały ilość promieniowania porównywalną z niewielkim rozbłyskiem słonecznym. Radioaktywny opad, jaki w ciągu ośmiu godzin rozniosły po planecie szalejące burze, zniszczył wszelkie formy życia. Po dwóch miesiącach zginęły ostatnie organizmy.

2

Ojczysta ziemia Lisylfów krążyła w galaktyce znacznie oddalonej od tej, która nosiła w sobie zarodek przyszłej ludzkiej Konfederacji. Nie była to bynajmniej planeta, ale księżyc, jeden z dwu dziestu dziewięciu satelitów obiegających gazowego nadolbrzyma: potężną kulę niedoszłej gwiazdy, brązowego karła o średnicy dwustu tysięcy kilometrów. Gdy przestał wychwytywać materię, wciąż brakowało mu masy do zainicjowania syntezy termojądrowej, aczkolwiek na skutek kontrakcji grawitacyjnej wypromieniowywał znaczne ilości ciepła. Ta strona, która powinna być właściwie pogrążona w mroku, fluoryzowała blisko dolnej granicy widma widzialnego; mętna bursztynowa poświata ulegała waha niom na rozległych przestrzeniach, które przysłaniały raz po raz gęste zwały chmur rozdmuchiwanych nad globem przez szalejące cyklony. Natomiast tam, gdzie panował dzień i padały cytrynowe promienie słońca typu K4, pasma burzowe uzyskiwały łagodne, łososiowe lśnienie.

Dużych księżyców było pięć, przy czym księżyc Lisylfów — czwarty z kolei, jeśli liczyć od górnych warstw powłoki gazowej otaczającej nadolbrzyma — jako jedyny posiadał atmosferę. Pozostałe dwadzieścia cztery były jałowymi skałami: przechwyconymi asteroidami, śmieciami wytworzonymi podczas formowania się układu słonecznego; średnica największego z nich liczyła siedemset kilometrów. Pierwszy z księżyców, glob o spieczonej powierzchni, którego rudy metali wyparowały niczym lotne składniki komety, szybował już tysiąc kilometrów nad chmurami, podczas gdy ostatni — okryta lodową skorupą asteroida — krążył po orbicie wstecznej w odległości pięciu i pół miliona kilometrów.

W najbliższej przestrzeni panowały skrajnie niekorzystne warunki do życia. Rozległa magnetosfera nadolbrzyma więziła i kierowała strumienie naładowanych cząstek w taki sposób, że powstał zabójczy pas promieniowania, w którym na częstotliwościach radiowych panował jednostajny szum. Trzy wielkie księżyce, poruszające się bliżej nadolbrzyma niż ojczysty świat Lisylfów, znajdowały się wewnątrz obszaru wysokiej radiacji i były całkowicie jałowe. Najbliższy z nich łączyła z jonosferą planety gigantyczna rura strumienia magnetycznego, wzdłuż której pulsowały kolosalne energie. Ten utworzył na swej ścieżce również torus plazmy, najgęstszy pierścień cząstek w rozległych objęciach magnetosfery. Natychmiastowa śmierć dla żywej tkanki.

Związany siłami pływowymi ze swą macierzystą planetą, świat Lisylfów zataczał kręgi siedemdziesiąt tysięcy kilometrów nad rubieżami jej magnetosfery, poza zasięgiem zgubnego promieniowania. Gdy sporadyczne zakłócenia pola magnetycznego nadolbrzyma skutkowały bombardowaniem wierzchnich warstw atmosfery księżyca elektronami i protonami, wstęgi jaskrawych zórz ślizgały się i wiły w milczeniu po rdzawym firmamencie.

W skład atmosfery wchodziła mieszanka azotowo — tlenowa z dodatkiem licznych związków zawierających siarkę, przy niespotykanie wysokiej wilgotności. Gęste mgły i wielowarstwowe układy chmur były zjawiskiem codziennym. Dzięki bliskości silnego źródła promieniowania podczerwonego rozwinął się klimat tropikalny. Nagrzane, wilgotne masy powietrza parły nieustannie od półkuli jaśniejszej ku ciemniejszej, gdzie się ochładzały, wypromieniowując w przestrzeń nadmiar ciepła. Potem powracały w postaci burz, omiatających oba bieguny. Warunki atmosferyczne nigdy się nie zmieniały: bezustannie wiało i padało, aczkolwiek siła podmuchów i deszczów ulegała pewnym wahaniom w zależności od położenia ciała na orbicie. Noc zapadała tylko w jednym miejscu i o jednym czasie: po ciemniejszej stronie, kiedy nadolbrzym znajdował się w dolnej koniunkcji, a powłoka piekielnie czerwonych chmur zasłaniała na jaśniejszej półkuli krótkotrwały przebłysk słońca.

Cykl ten ulegał zachwianiu tylko raz na dziewięć lat, gdy innego rodzaju siła wywierała wpływ na zrównoważony stan rzeczy. Następowała wówczas koniunkcja czterech księżyców, przez co na powierzchni globu szerzył się chaos, dotykały go ogromne zniszczenia, pustoszyły nawałnice o biblijnym wręcz okrucieństwie. Ciepło i światło rozdmuchały iskrę życia na tym świecie, podobnie jak na minadach innych, rozrzuconych po całym kosmosie.

Nie było tu jednak żadnych mórz ani oceanów, gdy pierwszy wędrujący wśród gwiazd zarodek spadł na dziewiczą glebę i wrył się w bulgoczące, muliste wody, bogate w różnorodne związki chemiczne. Szalejące żywioły wygładziły powierzchnię planety, krusząc góry, miażdżąc wszelkie wypukłości. Ziemię pokrywały parujące jeziora, rzeki i zalewiska powodziowe, stale zasilane ulewnymi deszczami. Na razie brakowało wolnego tlenu: powiązany był z węglem. Zwarta warstwa białych chmur sprawiała, że promieniowanie podczerwone niełatwo umykało w przestrzeń, nawet pośrodku ciemnej strony globu. Panowały nader wysokie temperatury.

Jak zwykle, pierwsze narodziły się glony: rozpędzane w powietrzu przez niestrudzone prądy konwekcyjne, tworzyły na wodzie gęste zawiesiny, spływając korytami rzek i strumieni, aby zainfekować jeziora. W czasie kilku epok geologicznych glony przeobrażały się i adaptowały do środowiska, z czasem wykorzystując docierające do nich światło jako dodatkowe źródło energii.

Sukces, kiedy już został osiągnięty, wywołał istną lawinę zdarzeń, gdyż rozegrały się na przestrzeni zaledwie tysiącleci. Tlen zaczął być wydzielany do atmosfery, a węgiel pochłaniany. Spadła temperatura. Nasiliły się deszcze, zrzedły więc zwały chmur i pokazało się niebo. Rozpoczął się proces ewolucji.

W ciągu milionów lat różne formy życia radziły sobie z dziewięcioletnim cyklem rządzącym planetą. Burze i huragany w żaden sposób nie zagrażały jednokomórkowym amebom, które pływały niemrawo w rzekach i jeziorach; nie przejmowały się też nimi prymitywne, wpełzające na kamienie porosty. Jednakże komórki dryfujące w wodzie zaczęły się z wolna formować w symbiotyczne kolonie i specjalizować do odrębnych zadań. W jeziorach pojawiły się galaretowate twory, bezrozumne, kierowane instynktem, o nieefektywnym metabolizmie, coś na kształt zdolnych do ruchu porostów. Jednakże to był dopiero początek. Narodziny i śmierć zastępowały stopniowo podział komórkowy jako podstawową formę rozmnażania. Organizmy zaczęły podlegać mutacjom, co czasem wychodziło im na dobre, lecz znacznie częściej skutkowało różnego rodzaju ułomnościami. Bezlitosna natura prędko eliminowała nieudane osobniki. Nastąpiła wreszcie dywergencja rozwoju, początek dla milionów gatunków. Wydłużały się łańcuchy DNA, chemiczne receptury dalszego przeobrażania się i ślepych uliczek ewolucji. Stworzenia potrafiące już pełzać wychodziły na brzegi jezior — szybko jednak je uśmiercały obecne w powietrzu trujące związki chemiczne. Ale okazały się uparte.