Выбрать главу

Robert A. Heinlein

Kawaleria kosmosu

Rozdział pierwszy

Naprzód, cholerne pawiany!

Chcecie żyć wiecznie?

— Nieznany sierżant, dowódca plutonu, 1918.

Zawsze mną trzęsie przed zrzutem. Dostałem rzecz jasna zastrzyki i przeszedłem seans hipnozy, ale to coś po prostu we mnie tkwi. Rozsądek mówi, że nie mam się czego bać, a psychiatra stwierdził, że to wcale nie strach — tylko takie drżenie z podniecenia. Jak koń wyścigowy przed startem. Nigdy nie byłem koniem wyścigowym, ale fakt pozostaje faktem — jestem kretyńsko przerażony za każdym razem.

Na trzydzieści minut przed godziną X, kiedy zebraliśmy się w śluzie Rodgera Younga, dowódca naszego oddziału przeprowadził inspekcję. Właściwie to nie był on naszym dowódcą, tylko sierżantem w oddziale, ale gdy porucznik Rasczak poległ w czasie ostatniej akcji, sierżant Jelal faktycznie nami dowodził.

Jelly jest Fino-Turkiem, z Iskanderu koło Proximy. Smagły i niski, wygląda jak urzędnik, ale widziałem, jak załatwił dwóch szeregowców, którzy wpadli w szał. Musiał podskoczyć, by ich chwycić za łby. Trzasnęło, jakby łupał orzechy. Poza służbą zły nie jest — jak na sierżanta oczywiście. Można nawet nazywać go Jelly. Nie rekruci, rzecz jasna, ale każdy, kto ma za sobą choćby jeden bojowy zrzut.

W tej chwili był jednak na służbie. Każdy z nas już wcześniej sprawdził swój ekwipunek, sierżant dyżurny skontrolował to w czasie zbiórki, ale Jelly musiał przeprowadzić własny przegląd — złośliwie wykrzywiona gęba i oko, które nic nie przepuści. Zatrzymał się przed facetem stojącym przede mną, nacisnął mu na pasie guzik zapisu stanu fizycznego.

— Wystąp!

— Ależ sierżancie, to tylko przeziębienie! Doktor powiedział…

Jelly przerwał mu.

— Ależ sierżancie! — warknął — To nie doktor ma być katapultowany, ale także i nie ty z gorączką. Myślisz, że mam czas na pogawędkę tuż przed zrzutem? Zjeżdżaj!

Jenkins odszedł smutny i zły. Ja także czułem się nieszczególnie. Ostatnio zostałem dowódcą pododdziału i teraz będę miał dziurę po Jenkinsie, której nie ma kim wypełnić. To niedobrze. To znaczy, że gdyby ktoś wdepnął w jakieś bagno i wzywał pomocy, nikt mu nie pospieszy na ratunek…

Jelly nie wykluczył nikogo więcej. Stanął przed nami, popatrzył i smętnie potrząsnął głową.

— Co za banda małp! — zamamrotał. — Może, gdybyście wszyscy wyparowali w tej akcji, udałoby się stworzyć nową jednostkę, taką jakiej oczekiwał porucznik.

Wyprostował się nagle i wrzasnął:

— Chcę wam przypomnieć, głupie małpy, że każdy z was kosztował rząd, wliczając broń, amunicję, ekwipunek, wyszkolenie i to, jak się przeżeracie — każdy kosztował żywą gotówką ponad pół miliona! Dodajcie do tego jeszcze trzydzieści centów swojej prawdziwej wartości, a wypadnie wcale ładna sumka. — Wlepił w nas wzrok. — Nie życzę sobie żadnych bohaterów w tej jednostce. Porucznikowi wcale by się to nie podobało. Schodzicie w dół, wykonujecie zadanie, macie uszy otwarte na sygnał powrotu i meldujecie się cali, zdrowi i w komplecie. Zrozumiano? — Znów obrzucił nas wzrokiem. — Zakładam, że znacie plan, ale raz jeszcze go przypomnę. Zostaniecie zrzuceni w dwóch liniach. Podacie mi swoje namiary, gdy tylko wylądujecie. Podacie też namiary swoim towarzyszom z jednej i drugiej strony. Będziecie się maskować w terenie. Macie niszczyć i burzyć wszystko, co pod ręką, dopóki nie wylądują skrzydłowi. — Mówił o mnie, miałem być lewym skrzydłowym, bez nikogo przy boku. Znowu zacząłem drżeć. — Skoro oni znajdą się na dole, macie wyprostować linie! Wyrównać odległości! I zabrać się do dzieła. Potem posuwacie się naprzód żabimi skokami. — Spojrzał na mnie. — Jeżeli wykonacie to właściwie, w co wątpię, flankowi porozumieją się ze mną na dźwięk odwoławczy… i wtedy jazda do domu. Są jakieś pytania?

Pytań nie było. Nigdy nie ma pytań. Mówił więc dalej.

— Jeszcze jedno. To jest tylko nalot, a nie bitwa. To ma być demonstracja siły, ognia i terroru! Nasza misja polega na tym, by pokazać Skórniakom, że możemy zniszczyć ich miasto, ale tego nie robimy, że nie mogą czuć się bezpieczni, chociaż powstrzymujemy się od totalnego bombardowania. Nie bierzcie żadnych jeńców. Zabijajcie tylko w ostatecznym wypadku. Ale cały teren, który zaatakujemy, ma zostać obrócony w perzynę. Nie życzę sobie, żeby jakiś darmozjad wrócił mi tu z nie wykorzystaną amunicją! Zrozumiano? — Zerknął na zegarek. — Bycze Karki Rasczaka mają reputację, którą muszą utrzymać. Porucznik prosił, zanim dał za wygraną, aby powiedzieć wam, że nigdy nie spuści was z oczu… i że oczekuje, iż wasze imiona okryją się chwałą!

Jelly popatrzył na sierżanta Migliaccio, dowódcę pierwszego pododdziału.

— Pięć minut dla Padre — oznajmił. Niektórzy z chłopców opuścili szeregi, podeszli i uklękli przed Migliaccio. Każdy, kto chciał usłyszeć od niego słowo przed wyprawą.

Podobno kiedyś były oddziały mające swoich kapelanów, którzy nie walczyli razem z innymi. Nie umiem wyobrazić sobie, jak kapelan może błogosławić coś, w czym sam nie chce uczestniczyć.

Tak czy inaczej, w Piechocie Zmechanizowanej każdego zrzucają i każdy walczy — i kapelan, i kucharz, i adiutant Starego. Gdy wchodzimy do kanału odpalającego, na pokładzie nie zostaje żaden Byczy Kark.

Tym razem poza Jenkinsem, oczywiście, ale to nie jego wina.

Nie podszedłem do Migliaccio. Zawsze obawiam się, że ktoś mógłby dostrzec, jak się trzęsę. A zresztą Padre może równie dobrze pobłogosławić mnie z daleka. Ale kiedy ostatni z klęczących wstał, on zbliżył się do mnie i przysunął swój hełm.

— Tylko jedno, Johnnie — powiedział spokojnie — nie staraj się wyskakiwać przed orkiestrę. Znasz swoją robotę. Wykonaj ją. Po prostu wykonaj. Czy musisz od razu dostać medal?

— Och, dziękuję, Padre, nie muszę.

Dodał coś w języku, którego nie znam, poklepał mnie po ramieniu i pospieszył do swoich.

Jelly wrzasnął:

— Dziesiątkamiiiiii — i wszyscy poderwaliśmy się na baczność… — Oddział… sekcjami… lewa burta i prawa burta… przygotować się do zrzutu! Pododdział! Obsadzić kapsuły! Marsz.

Musiałem czekać, aż cały pododdział obsadzi swoje kapsuły i przesunie się do kanału odpalającego.

Zastanawiałem się, czy tamci wojownicy, w dawnych czasach, też trzęśli się ze strachu, kiedy wchodzili do Konia Trojańskiego.

Jelly sprawdzał, czy każdy jest hermetycznie zamknięty, a moją kapsułę zamknął sam. Pochylił się przy tym i powiedział:

— Żebyś tylko nie skrewił, Johnnie. To przecież tak samo jak na ćwiczeniach.

Klapa zamknęła się i zostałem sam. Tak jak na ćwiczeniach, powiedział. Zacząłem trząść się nieprzytomnie. Potem w słuchawkach usłyszałem głos Jelly'ego:

— Uwaga! Bycze Karki Rasczaka… gotowi do zrzutu!

— Siedemnaście sekund, poruczniku! — zabrzmiał w odpowiedzi pogodny kontralt pilotki i poczułem do niej urazę, że nazywa Jelly'ego porucznikiem. Nasz porucznik rzeczywiście nie żył i możliwe, że Jelly otrzyma po nim nominację… ale byliśmy wciąż jeszcze Byczymi Karkami Rasczaka.

— Powodzenia, chłopcy! — dodała.

— Dzięki, pani komandor.

— Zapiąć pasy! Pięć sekund.

Byłem cały spięty pasami — brzuch, czoło, nogi… ale drżałem bardziej niż kiedykolwiek.

…Siedzisz w całkowitej ciemności, owinięty jak mumia i przywiązany, bo działa siła przyspieszenia, zaledwie możesz oddychać, i wiesz, że gdybyś nawet mógł zdjąć hełm, to wokół ciebie, w kapsule, jest tylko azot, i wiesz, że ta kapsuła znajduje się w kanale odpalającym i gdyby statek został trafiony, nim zdążyliby ciebie wystrzelić, nie miałbyś czasu nawet zmówić pacierza, umarłbyś tam po prostu, bezradny, nie mogący się poruszyć.