Выбрать главу

9 William Clark Russel (1844-1911) - popularny autor powieści i opowiadań o przygodach na morzu, opartych na doświadczeniach, jakie zebrał, pracując jako marynarz (przyp. tłum.)

Rozdział szósty

Krzywousty

Isa Whitney, brat zmarłego Eliasa Whitneya, doktor teologii chrześcijańskiej i dyrektor Kolegium teologicznego Św. Jerzego, był silnie uzależniony od opium. O ile mi wiadomo, popadł w nałóg w wyniku studenckiego wybryku - przeczytał opis snów i doznań de Quinceya10 i nasączył swój tytoń laudanum, by doprowadzić się do podobnego stanu. Przekonał się jednak, jak wielu innych, że łatwiej jest osiągnąć biegłość w tej praktyce, niż od niej odwyknąć. Przez wiele lat był niewolnikiem narkotyku, przedmiotem przerażenia i współczucia swych przyjaciół i krewnych. Pamiętam pożółkłą ziemistą twarz, opadające powieki, źrenice skurczone do rozmiarów łebka od szpilki i skuloną w fotelu sylwetkę wraka tego szlachetnego człowieka.

Pewnej nocy, w czerwcu 1889 roku, zadzwoniono do moich drzwi o takiej godzinie, w której mężczyzna zwykle zaczyna ziewać i spoglądać na zegar. Wyprostowałem się w fotelu, a moja żona odłożyła robótkę i zrobiła rozczarowaną minkę.

- Wzywają cię do pacjenta! - stwierdziła.

Jęknąłem, gdyż dopiero co wróciłem do domu po ciężkim dniu.

Usłyszeliśmy dźwięk otwieranych drzwi, kilka pośpiesznie wypowiedzianych słów, a potem odgłos szybkich kroków w korytarzu. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadła ubrana na ciemno kobieta z twarzą osłoniętą czarną woalką.

- Wybaczcie mi wizytę o tak późnej porze - zaczęła mówić, a później nagle straciła panowanie nad sobą, podbiegła do mojej żony, zarzuciła ręce na szyję, oparła głowę na jej ramieniu i zaszlochała. - Ach, jestem w strasznych tarapatach i bardzo potrzebuję pomocy!

- Przecież to Kate Whitney! - stwierdziła moja żona, odsłaniając woalkę. - Przestraszyłaś mnie, Kate! Kiedy weszłaś, nie miałam pojęcia, że to ty.

- Nie wiedziałam, co robić, więc przybiegłam prosto do ciebie.

I tak było zawsze. Strapieni ludzie ciągnęli do mojej żony niczym ptaki do latarni morskiej.

- Bardzo się cieszę, że przyszłaś. A teraz napij się wina z wodą, usiądź wygodnie i powiedz nam, co się stało. A może wolałabyś, żebym wysłała Jamesa do łóżka?

- Ależ nie! Potrzebuję także pomocy i porady lekarza. Chodzi o Isę. Od dwóch dni nie ma go w domu. Tak się o niego martwię!

Nie pierwszy raz mówiła o problemach swego męża - mnie jako lekarzowi, mojej żonie jako starej przyjaciółce i koleżance ze szkolnej ławy. Pocieszaliśmy ją, jak umieliśmy. Zapytaliśmy, czy wie, gdzie może przebywać jej mąż i czy będziemy w stanie go do niej sprowadzić.

Wyglądało na to, że tak. Wiedziała na pewno, że ostatnio, gdy czuł narkotykowy głód, jeździł do palarni opium na wschodnich obrzeżach City. Narkotykowe orgie zawsze trwały jeden dzień. Wieczorem wracał, rozbity i wstrząsany drgawkami. Tym razem zniknął na czterdzieści osiem godzin i zapewne leżał gdzieś razem z obwiesiami z doków, wdychając truciznę lub odsypiając jej działanie. Kate była pewna, że można go będzie znaleźć w Bar of Gold przy Upper Swandam Lane. Co jednak mogła zrobić? Młoda nieśmiała kobieta nie mogła pójść sama w takie miejsce i wyrwać męża z tłumu szubrawców?

Tak przedstawiała się sytuacja. Istniało z niej tylko jedno wyjście. Oczywiste było, że powinienem z nią tam pojechać, ale w gruncie rzeczy jej obecność była zbędna. Jako lekarz Isy Whitneya miałem na niego pewien wpływ. Wiedziałem jednak, że łatwiej opanuję sytuację, jeśli pojadę sam, obiecałem więc Kate, że jeśli znajdę jej męża pod wskazanym adresem, w ciągu dwóch godzin odeślę go do domu dorożką. Po dziesięciu minutach, opuściwszy wygodny fotel i przytulny salon, jechałem dorożką na wschód Londynu, mając do wypełnienia misję, która wydawała mi się osobliwa, choć dopiero przyszłość miała pokazać, jak bardzo będzie niezwykła.

Na początku podróży nie napotkałem większych trudności. Od Swandam Lane odchodził podejrzany zaułek ukryty za wysokim nabrzeżem ciągnącym się wzdłuż północnego brzegu rzeki na wschód od London Bridge. Pomiędzy sklepami z tanią odzieżą a spelunami, w których sprzedawano gin, zszedłem stromymi schodami w czarną czeluść niczym w głąb jaskini i znalazłem palarnię opium, której szukałem. Kazałem dorożkarzowi czekać, pokonałem schody wydeptane niezliczonymi krokami chwiejnych nóg, w świetle migoczącej lampy oliwnej wiszącej nad drzwiami znalazłem klamkę i wszedłem do długiej wąskiej izby, dusznej od opiumowego dymu i pełnej drewnianych ław, niczym rufa statku wiozącego emigrantów.

W półmroku widać było jedynie kontury ciał, leżące w dziwnych nienaturalnych pozycjach, ze skulonymi ramionami, zgiętymi kolanami, głowami odrzuconymi do tyłu i podbródkami zadartymi ku górze. Tu i ówdzie widać było ciemne zamglone oczy, które przyglądały się wchodzącym. W mroku jarzyły się czerwone punkciki, raz ciemniejsze, raz jaśniejsze, tam, gdzie płonąca trucizna rozjarzała się i przygasała w metalowych fajkach. Większość palaczy leżała w milczeniu, niektórzy mamrotali do siebie, inni mówili coś dziwnym głosem, cichym i monotonnym, na przemian to wylewając z siebie potoki słów, to nagle cichnąc. Każdy plótł, co mu ślina na język przyniesie, nie zważając na słowa sąsiada. Na końcu sali stał niewielki koksownik pełen rozżarzonego węgla drzewnego, a obok niego siedział na trójnożnym stołku wysoki szczupły starszy mężczyzna, z brodą opartą na zaciśniętych w pięści dłoniach i łokciami złożonymi na kolanach, i wpatrywał się w ogień.

Kiedy wszedłem, malajski służący o ziemistej cerze podbiegł, by wręczyć mi fajkę i porcję narkotyku, oraz wskazał pustą ławę.

- Dziękuję, ale nie po to tu przyjechałem - stwierdziłem. - Szukam przyjaciela, pana Isa Whitneya, pragnę z nim pomówić.

W tym momencie po mojej prawej stronie ktoś poruszył się i krzyknął. Dojrzałem w mroku Whitneya. Był blady, wynędzniały i rozczochrany. Gapił się na mnie.

- Mój Boże! Toż to Watson! - wykrzyknął. Był w żałosnym stanie, wszystkie mięśnie drżały mu bezwiednie. - Watsonie, którą mamy godzinę?

- Dochodzi jedenasta.

- Którego dnia?

- Piątek, dziewiętnasty czerwca.

- Boże drogi! Byłem pewien, że to środa. Z pewnością środa. Po co mnie tak straszysz? -schował głowę między ramiona i zaczął piskliwie szlochać.

- Powtarzam ci, człowieku, dzisiaj jest piątek. Żona czeka na ciebie od dwóch dni. Powinieneś się wstydzić!

- Wstydzę się, wstydzę. A ty się mylisz, Watsonie. Jestem tu zaledwie od kilku godzin. Wypaliłem trzy fajki, może cztery, ech, nie pamiętam ile. Ale teraz pojadę z tobą do domu. Za nic w świecie nie chciałbym zrobić przykrości Kate, mojej biednej małej Kate. Daj mi rękę! Czy przyjechałeś dorożką?

- Tak, czeka na zewnątrz.

- W takim razie pojadę z tobą. Ale na pewno narobiłem trochę długów. Watsonie, dowiedz się, ile jestem winien. Ja nie mam już ani grosza i sam nie dam sobie rady.

Poszedłem wąskim przejściem między dwoma rzędami śpiących, wstrzymując oddech, by nie wdychać oszałamiających oparów narkotyku. Szukałem właściciela tego przybytku. Kiedy mijałem wysokiego mężczyznę siedzącego przy ogniu, poczułem, jak ktoś łapie mnie za ubranie, i usłyszałem cichy szept:

- Przejdź obok mnie, a potem przyjrzyj mi się. - Usłyszałem te słowa całkiem wyraźnie. Spojrzałem w dół i przekonałem się, że mógł je wypowiedzieć jedynie ten wysoki mężczyzna. On jednak przez cały czas wyglądał na nieobecnego. Był bardzo chudy i pomarszczony, przygarbiony ze starości, między kolanami wisiała fajka do opium, która wypadła mu z bezwładnych palców. Zrobiłem dwa kroki do przodu i obejrzałem się za siebie. Musiałem przywołać na pomoc całą siłę woli, by nie krzyknąć ze zdumienia. Mężczyzna odwrócił się tak, by nikt poza mną nie mógł go widzieć. Wyprostował się, zmarszczki zniknęły, w zamglonych oczach znów pojawił się blask - i oto przy ogniu siedział, uśmiechając się na widok mojej zdziwionej miny, nikt inny jak Sherlock Holmes. Przywołał mnie do siebie dyskretnym gestem i, odwracając się w stronę sali, ponownie przybrał wygląd zgrzybiałego śliniącego się starca.