Выбрать главу

Uśmiechnęła się. Przednie zęby miała krzywe, odrobinę pochylony prawy ledwo widocznie zachodził na lewy. Interesujące usta. Sugerowały pewnego rodzaju zdecydowanie. Rodzice nie skorygowali tego defektu, ona też. Z pewnością miała okazję, ale postanowiła pozostać przy tym, czym obdarowała ją natura. Zapewne słusznie. Dzięki temu wyróżniała się, miała charakter.

Pod obszernym płaszczem była szczupła. Miała na sobie czarny żakiet, taki sam jak spódnica, i kremową bluzkę, luźną na małych piersiach. Bluzka wyglądała na poliestrową, często praną. Układała się w kilka fałd i znikała pod spódniczką. Siedziała bokiem, spódniczka sięgała zaledwie do połowy ud, cienkich i twardych pod czarnym nylonem. Kolana przyciskała do siebie, ale między udami została szczelina.

– Proszę, żebyś natychmiast przestał to robić. – Jej głos stał się bardzo zimny. Ręka z pistoletem przesunęła się.

– Co robić? – spytał Reacher.

– Patrzyć na moje nogi. Przesunął spojrzenie na jej twarz.

– Jeśli ktoś mierzy do mnie z broni – powiedział – to chyba wolno mi przyjrzeć mu się od stóp do głów, prawda?

– Lubisz to?

– Lubię co?

– Patrzeć na kobiety. Reacher wzruszył ramionami.

– Powiedziałbym, że bardziej niż patrzeć na kilka innych rzeczy.

Lufa znów odrobinę przybliżyła się do jego głowy.

– Nie ma w tym nic śmiesznego, dupku. Nie podoba mi się, jak na mnie patrzysz.

Nie przestał patrzyć, tylko spytał:

– A jak na ciebie patrzę?

– Sam wiesz. Potrząsnął głową.

– Nie. Nie wiem.

– Jakbym ci się podobała. Jesteś obrzydliwy, wiesz?

Słyszał pogardę w jej głosie, widział jej rzadkie włosy, skrzywioną twarz, krzywy ząb, twarde, suche ciało, groteskowo tani uniform kobiety interesów.

– Więc sądzisz, że mi się podobasz?

– A nie? Nie chcesz mnie poderwać? Potrząsnął głową.

– Nie teraz, kiedy na ulicy pełno psów.

*

Przez blisko dwadzieścia minut siedzieli w ciszy przesyconej wzajemną wrogością. Piaskowy wreszcie wrócił, wślizgnął się na siedzenie obok kierowcy. Swoje miejsce zajął też kierowca, trzymający w ręce kluczyki. Patrzył w lusterko wsteczne, czekał, aż kobieta przyzwalająco skinie głową, a kiedy skinęła, włączył silnik, dodał gazu i ruszył podjazdem do drogi, mijając terenówkę.

– Mam prawo do rozmowy? – spytał Reacher – Czy też FBI nie wierzy w takie głupoty?

Piaskowy ani drgnął, patrzył przez przednią szybę na drogę.

– W ciągu pierwszych dwudziestu czterech godzin, tak – powiedział. – Nie dopuścimy, by odmówiono komuś jego konstytucyjnych praw.

Kobieta pilnowała, by lufa sig-sauera nie oddaliła się od głowy Reachera ani na sekundę. Tak im minęła droga z powrotem na Manhattan, blisko dziewięćdziesiąt mrocznych, mglistych kilometrów.

3

Zaparkowali w podziemiach gdzieś na południe od Midtown. Wyciągnęli go z samochodu w garażu o bardzo białych ścianach, pełnym jaskrawego blasku lamp i bardzo czarnych samochodów. Kobieta zaliczyła pełny obrót wokół własnej osi, w panującej ciszy jej pantofle przeraźliwie zgrzytnęły na betonowej podłodze. Sprawdzała, czy coś się kryje w tak zatłoczonym wnętrzu. Ostrożność godna pochwały. Bez słowa wskazała czarne drzwi windy w odległym narożniku. Przed nimi stało kolejnych dwóch facetów. Ciemne garnitury, białe koszule, stonowane krawaty. Przez całą drogę po przekątnej garażu ani na chwilę nie spuścili wzroku z kobiety i wąsacza. Patrzyli na nich z szacunkiem. To byli ci młodsi stopniem. Ale wyczuwało się w nich także jakaś swobodę, a nawet dumę. Jakby byli tu gospodarzami. Reacher zrozumiał nagle, że ciemna i wąsacz nie byli agentami nowojorskimi, lecz gośćmi, ludźmi z zewnątrz. Znaleźli się nie na swoim terenie. Kobieta nie rozglądała się po garażu tylko dlatego, że była ostrożna. Po prostu nie wiedziała, gdzie tu jest winda.

Umieścili Reachera w środku kabiny, otoczyli ze wszystkich stron. Kobieta, piaskowy, kierowca, dwóch miejscowych chłopaków. Pięć osób, pięć sztuk broni. Mężczyźni stanęli w rogach, kobieta na środku, blisko Reachera, jakby uważała go za swojego. Jeden z chłopaków wcisnął guzik, drzwi zasunęły się i winda ruszyła.

Jechała długo. Zatrzymała się z szarpnięciem, gdy na wskaźniku pięter ukazała się liczba 21. Drzwi rozsunęły się, miejscowi poprowadzili grupę korytarzem pozbawionym jakichkolwiek ozdób. Szarym korytarzem: szary dywan, szara farba, szare światło. Cichym, jakby wszyscy z wyjątkiem niepoprawnych zapaleńców wrócili do domu wiele godzin temu. W ścianach, w regularnych odstępach znajdowały się drzwi, wszystkie zamknięte. Kierowca, ten, który przywiózł ich z Garrison, zatrzymał się przy trzecich z kolei. Otworzył je. Reachera doprowadzono na próg; przed sobą zobaczył nagą przestrzeń o powierzchni mniej więcej trzy na cztery metry, betonową podłogę, ściany z pustaków, a wszystko pomalowane grubą warstwą szarej farby niczym kadłub krążownika. Sufitu nie dokończono, widać było wiązki kabli poprowadzonych w kwadratowych w przekroju szynach z cienkiego, poplamionego rdzą metalu. Na łańcuchach wisiały fluorescencyjne lampy, które nieco rozświetlały wszechobecną szarość. W rogu stało samotne plastikowe krzesełko ogrodowe, jedyny mebel w tym pokoju.

– Siadaj – powiedziała kobieta.

Reacher usiadł na podłodze w rogu naprzeciw krzesła. Oparł się o betonową ścianę. Beton był zimy, farba śliska. Założył ręce na piersi, wyciągnął nogi, skrzyżował je w kostkach. Oparł głowę o ścianę, pochylił na ramię pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tak że patrzył wprost na stojących w drzwiach ludzi. Ludzie wycofali się na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Nie usłyszał trzasku zamka, ale nie musieli zamykać go na zamek, bo od środka w drzwiach nie było klamki.

Czuł najdelikatniejsze drżenie podłogi, ślad oddalających się kroków. A potem został sam, za towarzystwo mając wyłącznie ciszę, ulatującą na skrzydłach najcichszego szeptu płynącego przewodami wentylacyjnymi. Siedział w ciszy może pięć minut, a potem znów poczuł kroki w korytarzu, otworzyły się drzwi, jakiś facet wsadził głowę do środka: facet o starszej twarzy, wielkiej, czerwonej, napuchłej od napięcia i podwyższonego ciśnienia; wrogiej twarzy i oczach patrzących wprost, bez wahania i mówiących: „To ty, co?”. Patrzył tak trzy, może cztery długie sekundy, a potem cofnął głowę, zatrzasnął drzwi. Wróciła cisza.

To samo zdarzyło się kolejne pięć minut później. Kroki w korytarzu, twarz w drzwiach, patrzące wprost oczy. „To ty, co?”. Tym razem twarz była szczuplejsza i ciemniejsza. Młodsza. Koszula, pod szyją krawat, brak marynarki. Reacher odpowiedział spojrzeniem na spojrzenie, trwało to trzy, może cztery sekundy, twarz znikła, zatrzasnęły się drzwi.

Tym razem cisza trwała dłużej, dobre dwadzieścia minut. I pojawiła się nowa, trzecia twarz. Kroki, szczęknięcie klamki, otwierają się drzwi, pojawiają oczy, skupione spojrzenie, „To ty, co?”. Trzecia twarz znów była starsza, należała do mężczyzny około pięćdziesiątki, kompetentnego, ze strzechą siwych włosów. Mężczyzna nosił grube okulary, kryjące oczy, spokojne, poważne, zamyślone. Wyglądał na faceta odpowiedzialnego, może był jakimś szefem Biura? Reacher odpowiedział mu zmęczonym spojrzeniem. Nie padły żadne słowa, nie doszło do żadnej komunikacji, facet po prostu patrzył chwilę, a potem jego twarz znikła i zamknęły się drzwi.