Выбрать главу

— Droga w dół i w górę przez środek księżyca jest dość długa — dodał, zwracając się do Łazikantego — myślę więc, że przyda mi się krótki odpoczynek, za nim się zjawią. Są bardzo miłe, ale trzeba im poświęcić mnóstwo energii.

Oczywiście mógłbym użyć skrzydeł, ale niszczę je strasznie szybko, a poza tym musiałbym poszerzyć dziurę, jako że skrzydła, potrzebne, aby mnie unieść, raczej by się w niej nie zmieściły. Zresztą i tak znakomicie wspinam się po linie.

— I co sądzisz o tej stronie? — ciągnął Człowiek z Księżyca.

— Ciemne ziemie, jasne niebo, podczas gdy poprzednia była jasna pod czarnym nieboskłonem. To dopiero odmiana!

— tyle że nie ma tu wcale więcej prawdziwych barw, przynajmniej takich, o jakie mi chodzi, jaskrawych i krzykliwych.

Jeśli się przyjrzysz, dostrzeżesz pod drzewami parę błysków — to świetliki, diamentożuki i rubinoćmy oraz im podobne. Są jednak zbyt małe, stanowczo zbyt małe, jak wszystkie jasne rzeczy po tej stronie. I wiodą tu okropny żywot, wśród sów wielkich jak orły, a czarnych niby węgiel, licznych jak wróble wron rozmiarów sępów oraz czarnych pająków. Osobiście najbardziej nie znoszę włochatych, aksamitnoczarnych ciem latających stadami w chmurach. Nawet mnie nie schodzą z drogi; nie śmiem rozbłysnąć, bo zaraz zaplątują mi się w brodę.

Mimo to jednak ta strona ma też swoje uroki, mój psiaku, a jednym z nich jest to, że nikt na ziemi, żaden człek ni pies, nie oglądał jej wcześniej na jawie — poza tobą!

Po tych słowach Człowiek podskoczył nagle, lądując na hamaku, który czarny pająk prządł mu podczas tej długiej przemowy — i w mgnieniu oka zasnął. Łazikanty usiadł na ziemi czujnie wypatrując czarnych pająków.

Tu i tam pod ciemnymi, nieruchomymi drzewami rozbłyskiwały maleńkie ogniki — czerwone, zielone, złote i niebieskie. Na jasnym niebie, ponad strzępami aksamitnych chmur, lśniły dziwne gwiazdy. Z odległej doliny za wzgórza mi dobiegał słaby śpiew, jakby tysięcy słowików.

A potem Łazikanty usłyszał głosy dzieci, a raczej echo echa tych głosów, niesione słabym wiatrem, który poruszył nagle nieruchomym dotąd powietrzem. Łazikanty uniósł głowę i zaszczekał — najgłośniej od czasu rozpoczęcia naszej opowieści.

— A niech mnie! — wykrzyknął Człowiek z Księżyca, budząc się natychmiast. Wyskoczył z hamaka, lądując na trawie — i niemal na ogonie pieska.

— Już tu są?

— Kto? — spytał Łazikanty.

— Jeżeli ich nie słyszałeś, to po co szczekasz? — od parł pytaniem starzec. — Chodź! Tędy, proszę.

* * *

Ruszyli razem długą, szarą ścieżką, obramowaną słabiutko świecącymi kamieniami i krzakami, których gałęzie tworzyły niskie sklepienie. Po jakimś czasie krzaki ustąpiły miejsca sosnom, a powietrze wypełniło się zapachem nocnych sosen. Potem ścieżka zaczęła piąć się coraz wyżej i w końcu dotarli na szczyt najniższego z pierścienia wzgórz, które przesłaniały im dotąd widok.

Wówczas Łazikanty ujrzał sąsiednią dolinę.

Wszystkie słowiki umilkły, zupełnie jakby ktoś nagle wyłączył płytę, i usłyszeli wyraźnie słodkie, dziecięce głosiki, śpiewające razem piękną piosenkę. Głosy zlewały się, tworząc cudowną muzykę.

Starzec i pies popędzili długimi susami w dół zbocza.

Na mą duszę!

Człowiek z Księżyca naprawdę potrafił skakać z kamienia na kamień!

— No dalej, dalej! — krzyknął.

— Może i jestem brodaty jak kozioł czy kozica, ale nie dogonisz mnie!

— I Łazikanty musiał pofrunąć, by za nim nadążyć.

Nagle stanęli na skraju przepaści. Nie była zbyt głęboka, lecz zamykająca ją ściana wznosiła się niemal pionowo, ciemna i lśniąca.

Łazikanty spojrzał w dół i zobaczył ogród o zmierzchu; niespodziewanie, na jego oczach, światło uległo zmianie, przywodząc teraz na myśl słoneczne popołudnie. Nie potrafił ustalić, skąd dobiegało, oświetlało jednak tylko tę małą, zamkniętą przestrzeń, nie sięgając nigdzie dalej.

Były tam szare fontanny i szerokie trawniki a wszędzie wokół kręciły się dzieci, które tańczyły sennie, spacerowały jak we śnie i mówiły same do siebie.

Niektóre poruszały się niespokojnie, jak wyrwane z głębokiej drzemki, inne biegały po ogrodzie, roześmiane i pełne zapału: grzebały w ziemi, zbierały kwiaty, rozbijały namioty, budowały dom, uganiały się za motylami, kopały piłki, wdrapywały się na drzewa. I wszystkie śpiewały.

— Skąd się tu wzięły? — spytał oszołomiony i zachwycony Łazikanty.

— Oczywiście ze swych domów i łóżek — wyjaśnił Człowiek.

— Ale jak tu trafiły?

— Tego ci nie powiem, a sam nigdy się nie dowiesz. Masz szczęście, podobnie jak każdy, że w ogóle tu jesteś, ale dzieci przybywają do tego miejsca inną drogą niż ty. Niektóre zjawiają się często, inne rzadko, a ja pomagam im dobrze wykorzystać ten sen. Część z niego, rzecz jasna, przynoszą ze sobą, jak kanapki do szkoły; część — przykro mi to mówić — snują pająki, choć nie w tej dolinie, i nie, jeśli je na tym przyłapię.

A teraz chodźmy i dołączmy do zabawy!

Czarna ściana opadała stromo w dół. Była zbyt gładka, by nawet pająk mógł się po niej spuścić — zresztą nie odważyłby się spróbować, może bowiem dałby radę zejść, ale z pewnością nie wdrapałby się z powrotem (podobnie zresztą jak żadna inna istota), ogród zaś miał swoich strażników, nie wspominając nawet o Człowieku z Księżyca, bez którego żadne przyjęcie nie mogłoby się odbyć — bo były to jego przyjęcia.

A teraz ześliznął się, by dołączyć do tej zabawy. Po prostu usiadł i zjechał, szzzuuuur! — w sam środek tłumu dzieci.

Łazikanty turlał się tuż za nim, bo zupełnie zapomniał, że może polecieć. Czy raczej mógł polecieć — kiedy bowiem pozbierał się z ziemi na dole, odkrył, że jego skrzydła zniknęły.

— Co robi ten piesek? — spytał Człowieka mały chłopczyk.

Łazikanty kręcił się w kółko jak oszalały, usiłując obejrzeć własny grzbiet.

— Szuka swych skrzydeł, chłopcze. Myśli, że zgubił je podczas jazdy, lecz w istocie mam je w kieszeni. Tu, w dole, nie pozwalamy używać skrzydeł.

Stąd nie odchodzi się bez pozwolenia, prawda?

— Tak, dziaduniu! — odparło chórem co najmniej dwadzieścioro dzieci, a jeden z chłopców złapał brodę starca i wdrapał mu się na ramiona.

Łazikanty spodziewał się, że Człowiek z Księżyca natychmiast zamieni go w ćmę albo kawałek gumy.

Ale nie.

— Daję słowo, niezły z ciebie wspinacz! — powiedział tylko.

— Muszę udzielić ci paru lekcji!

— To rzekłszy, cisnął chłopca w powietrze. Chłopczyk jednak nie spadł, o nie.

Zawisł w górze, a Człowiek z Księżyca rzucił mu srebrną linę, którą wyciągnął z kieszeni.

— Zejdź po niej, szybko! — polecił i malec zsunął się w ramiona czarodzieja; ten bez zwłoki zaczął go łaskotać.

— Jeżeli będziesz się śmiał tak głośno, to się obudzisz! — uprzedził, po czym postawił go na trawie i odszedł, dołączając do rozbawionej gromady.

* * *

Łazikanty został sam i właśnie ruszył w stronę pięknej żółtej piłki (zupełnie jak moja własna w domu, pomyślał), kiedy usłyszał znajomy głos.

— To mój piesek! — wołał ktoś.

— Mój piesek!

Zawsze wierzyłem, że jest prawdziwy! I pomyśleć, że znalazł się tutaj, a ja szukałem go co dzień na plaży, nawoływałem i gwizdałem!

Gdy tylko Łazikanty usłyszał ów głos, usiadł i zaczął służyć.